O tym mówi Wall Street
Na czym tak właściwie stoimy?

Indeks Dow Jones dołączył wczoraj do pozostałej amerykańskiej dwójki, która od dłuższego czasu znajduje się już w stanie bessy. Na tę chwile Dow Jones spadł od szczytu o -20.50%, S&P 500 o -23.8%, a NASDAQ o -32.1%.

Co to wszystko oznacza i jak długo bessa może potrwać?

Pomijając kryzys naftowy z 1973 roku, krach na spółkach internetowych z 2001 roku i kryzys finansowy z 2008 roku, spadki o ponad 20% na indeksie S&P 500 trwały średnio około 7 miesięcy (od ostatniego szczytu do finalnego dołka).

W obecnej sytuacji przekroczyliśmy już ten średni czas, bo indeks swój ostatni szczyt zaliczył pod koniec grudnia 2021 roku. Na tej podstawie można zatem stwierdzić, że jesteśmy blisko końca spadków, które trwają już dziewięć miesięcy.

Ale…

Uwzględniając trzy największe krachy od czasu drugiej wojny światowej (1973, 2001 i 2008 r.) średni czas trwania spadków niebezpiecznie wydłuża nam się do ponad roku.

Po ogłoszeniu embargo na ropę naftową dla USA w styczniu 1973 roku rynek runął i nie przestał spadać aż do sierpnia 1974 roku, co oznacza spadki o długości półtora roku.

Kryzys finansowy uderzył z kolei w giełdę 9 października 2007 roku, a ostateczny dołek rynki zaliczyły 10 marca 2009 roku, a więc półtora roku po starcie armagedonu.

Krach na dot-comach, który rozpoczął się we wrześniu 2000 roku, potrwał z kolei aż do października 2002 roku. Całe dwa lata musiały minąć, zanim rynek zaczął znowu odbijać.

Czego zatem możemy spodziewać się dzisiaj? A to już zależy, kogo zapytamy.

Moim zdaniem próbując prognozować to, co może wydarzyć się dalej, należałoby najpierw zastanowić się nad tym, której sytuacji obecnie jesteśmy bliżej – bańki na dot-comach, globalnego krachu systemu bankowego albo największego w historii USA kryzysu energetycznego czy może raczej mówimy o „zwykłym” cyklicznym spowolnieniu wywołanym wysoką inflacją i niskim bezrobociem?

Patrząc obiektywnie dzisiejsze wyceny spółek giełdowych w najmniejszym stopniu nie przypominają tych, z którymi mieliśmy do czynienia w okolicach 2000 roku. W dodatku dzisiejszy profil zyskowności spółek technologicznych nijak ma się do tego, co oferowane było przez wydmuszki zalewające rynek w 2000 r. Tak więc porównanie do bańki na dot-comach odpada, bo sytuacja jest dzisiaj inna.

Porównanie do kryzysu finansowego z 2008 roku również nie ma prawa się obronić, ponieważ po ostatnim krachu regulacje bankowe uległy mocnemu zaostrzeniu i cały system nie jest dzisiaj tak zalewarowany, że upadek jednej kostki domina może pociągnąć za sobą upadek całego finansowego systemu. W rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie – banki są bardzo dobrze dokapitalizowane i poziom zabezpieczeń jest naprawdę stabilny, a więc kryzys finansowy na tak dużą skalę raczej nam nie grozi.

Odniesienie natomiast do krachu wywołanego pierwszym kryzysem energetycznym już nie jest takie proste w analizie. W 1973 roku za wspieranie Izraela Arabia Saudyjska i inni członkowie OPEC nałożyli embargo na dostawy ropy naftowej, m.in. do USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Japonii. Efekt? Wzrost cen ropy o 300%, wzrost inflacji do 12%, solidna recesja i spadek S&P 500 o prawie 50%.

Dzisiaj kryzys energetyczny też pojawia się na pierwszych stronach gazet, zwłaszcza europejskich, ale po pierwsze nie dotyczy on Stanów Zjednoczonych (a ich giełdę tutaj analizujemy); po drugie mówimy tu o gazie naturalnym, który jest mniej popularny niż ropa naftowa; a po trzecie istnieją inni jego dostawcy, poza Rosją.

Co innego znaleźć alternatywę dla dostaw gazu z Rosji, a co innego zostać odciętym od dostaw ropy naftowej ze strony wszystkich krajów członkowskich całego OPEC, co sprawia, że alternatywa właściwie nie istnieje.

Biorąc pod uwagę powyższe, chyba bliżej nam dzisiaj do „typowego” cyklicznego spowolnienia gospodarczego wywołanego z jednej strony przez wyższy popyt i rosnące ceny, a z drugiej przez problemy po stronie producentów z zaspokojeniem tego popytu (bo Covid, bo lockdown w Chinach, bo wysokie koszty frachtu, bo długie kolejki do portów, bo brakuje półprzewodników etc.)

Można by więc powiedzieć, że obecne problemy wzięły się z tego, że było zbyt dobrze. Zbyt niskie bezrobocie, zbyt niskie ceny, zbyt dawno nie było inflacji, zbyt niskie stopy procentowe, zbyt tani koszt kredytu, zbyt duże dofinansowania po Covidzie, zbyt duży popyt w końcu, za którym nie nadążyła podaż.

W efekcie ceny wystrzeliły i teraz trzeba podnosić stopy procentowe, żeby trochę ten zakupowy szał wyhamować. Wyższe stopy procentowe to wyższe koszty po stronie wszystkich, wyższe koszty to cięcia wydatków i zwolnienia, zwolnienia to bezrobocie, bezrobocie to mniejszy popyt, mniejszy popyt to recesja, a jak recesja, to trzeba ciąć stopy, żeby ten popyt na nowo stymulować.

Tego typu cykle są normą w gospodarce i na giełdzie, a zatem… można by dojść do wniosku, że patrzenie na zwykłą średnią arytmetyczną długość trwania spadków w podobnych sytuacjach z ostatniego stulecia ma dzisiaj większy sens, niż dodatkowe uwzględnianie anomalii takich, jak te z 1973, 2001 czy 2008 roku.

Statystycznie wygląda zatem na to, że jesteśmy gdzieś w okolicach końca spadków na giełdzie. Tylko, że statystycznie to pan i jego pies mają po trzy nogi, więc osobiście na samej tej jednej podstawie nie sprzedawałbym jeszcze swojej nerki i nie ładował wszystkich pieniędzy a akcje GameStop.

PS. Wygląda na to, że przez ostatnie trzy miesiące inflacja już trochę wyhamowała, więc może kolejny odczyt 13 października okaże się jakimś katalizatorem do odbicia (pod warunkiem, że będzie niższy niż ostatnie wskazania)?