Wysokie stopy procentowe, niska inflacja i chwiejący się amerykański budżet na chwilę idą w odstawkę, bo na Bliskim Wschodzie rozpoczął się konflikt, jakiego w Izraelu nie było od 2005 roku, a według niektórych porównań – aż od 1973 roku.
Sytuacja wydaje się poważniejsza niż Druga Intifada, czyli palestyńskie powstanie, które trwało od 2000 do 2005 roku i zakończyło się śmiercią ponad tysiąca Izraelczyków i ponad trzech tysięcy Palestyńczyków.
Dzisiejszy bilans, po jednym tylko weekendzie, wynosi już ponad tysiąc ofiar po obu stronach łącznie, ale to nie liczby są tak zatrważające.
Prawdziwym zagrożeniem dla globalnego porządku jest bowiem potencjalne zaangażowanie po stronie Iranu, który być może pomógł w przygotowaniu i skoordynowaniu całego ataku.
Tak przynajmniej twierdzi kilku przedstawicieli Hamasu i Hezbollahu oraz jeden z europejskich dyplomatów, do których dotarł Wall Street Journal. Władze Izraela od początku zresztą sugerowały, że Iran od miesięcy pomagał organizować całą akcję, a jeszcze tydzień temu liderzy Hamasu uczestniczyli w ostatniej odprawie prowadzonej przez irańskich wojskowych… w Libanie.
W Libanie, z którego na Izrael wystrzelonych zostało kilka rakiet przez Hezbollah, czyli zaprzyjaźnioną z Hamasem libańską grupę terrorystyczną, co świadczy o tym, że do rozgrywki dołączyć może jeszcze kolejny zawodnik.
Póki co oficjalne komunikaty ze strony Hamasu mówią, że jest to akcja zorganizowana samodzielnie, a Irańczycy i Libańczycy zaprzeczają, jakoby ich armia pomagała w ich przygotowaniach, ale…
Jeśli te podejrzenia okażą się prawdziwe, to zaczniemy mówić nie o lokalnym powstaniu Palestyńczyków, lecz o potencjalnej pełnowymiarowej wojnie na Bliskim Wschodzie, jakiej świat nie widział od kilkudziesięciu lat. A to już miałoby ogromny wpływ nie tylko na globalną sytuację geopolityczną, ale – co oczywiste – także na rynki finansowe.
Nawet i bez zaangażowania Iranu sytuacja w Izraelu wydaje się zresztą dość dramatyczna i prawdopodobnie nie zostanie szybko rozwiązana, a to przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze setki palestyńskich bojowników przedostały się z okupowanej Strefy Gazy na terytorium Izraela. Część z nich walczy z izraelskim wojskiem, część strzela do cywili, ale część najprawdopodobniej po cichu zinfiltrowała lokalne społeczności, ukryła się i przygotowuje zamachy na masową skalę, które w kolejnych dniach, tygodniach i miesiącach, a może nawet latach, będą podsycały grozę i utrzymywały temat na ustach reszty świata.
Po drugie ponad 150 Izraelczyków zostało porwanych i wywiezionych wgłąb Strefy Gazy, co szalenie utrudnia Izraelowi szybką, zmasowaną i brutalną ofensywę w tamtym regionie. Mając w świadomości tak dużą liczbę obywateli uwięzionych za granicą strefy, Izraelskie wojsko będzie zmuszone działać bardziej precyzyjnie, a zatem wolniej i mniej skutecznie, niż po prostu bombardując wszystko, jak leci.
To z kolei oznacza, że operacja nie zakończy się w perspektywie kilku dni, na co początkowo liczyło Izraelskie wojsko, ani prawdopodobnie nawet w perspektywie kilku kolejnych tygodni. Sytuacja może z czasem zacząć bardziej przypominać tę na Ukrainie, gdzie początkowo także sądzono, że potężna Rosja szybko rozprawi się ze słabą Ukrainą, a tymczasem wojna ciągnie się już kolejny rok.
Paradoksalnie, przeciągnięcie się konfliktu w Izraelu na kilka kolejnych lat, tak jak przeciągnęła się ostatnia palestyńska intifada, będzie tą “mniej złą” wiadomością. W sytuacji bowiem, gdyby zaangażowanie Iranu zostało potwierdzone, albo do walki dołączyłby libański Hezbollah, konflikt może błyskawicznie eskalować do niewyobrażalnego obecnie poziomu.
Co zatem to wszystko oznacza dla giełdy? Tu akurat odpowiedź jest raczej prosta i jednoznaczna.
Każdy konflikt na Bliskim Wschodzie posyła ceny ropy naftowej w górę. Ciężko się tu spodziewać wzrostu o 300% tak, jak miało to miejsce w wojnie Yom Kipur z 1973 roku, po której OPEC nałożył embargo na Stany Zjednoczone za wspieranie Izraela, bo dzisiaj Saudyjczykom bliżej do USA niż do Palestyny, ale jakiegoś wzrostu ceny ropy pewnie należy się spodziewać.
Zwłaszcza, jeśli w konflikt zaangażuje się Iran, który posiada czwarte największe złoża ropy na świecie. Z drugiej strony w przypadku, gdyby Iran okazał się niewinny, lokalny konflikt w Izraelu dla cen ropy nie powinien mieć specjalnego znaczenia, przynajmniej nie w dłuższym terminie.
Niepewność odnośnie tego, jak wyglądała będzie najbliższa przyszłość i w którym kierunku rozwinie się sytuacja, pozytywnie powinny natomiast wpłynąć na ceny złota oraz na kurs dolara, ponieważ oba aktywa uznawane są za stabilne i bezpieczne schronienie przed tego typu zagrożeniami.
Wielką niewiadomą pozostają natomiast amerykańskie obligacje, które zaliczyły właśnie najgorszy trzyletni okres od 236 lat (sic!) i największy spadek od 1987 roku, który posłał rentowności do poziomów niewidzianych od piętnastu lat.
Teoretycznie obligacje rządu USA uznawane są za instrument finansowy pozbawiony jakiegokolwiek ryzyka i do tej pory w sytuacjach globalnego niepokoju kapitał zdecydowanie płynął do amerykańskiego długu podbijając jego cenę.
Wielu ekspertów przyznaje, że rentowności w okolicach 5% są już na tyle atrakcyjne, że i bez wojny mogą stanowić realną alternatywę dla przewartościowanego rynku akcji. Do tej pory wyglądało jednak na to, że brakuje po prostu odważnego pioniera, który pierwszy powiedziałby: wchodzę.
Być może wydarzenia tego weekendu zostały właśnie katalizatorem, który sprawi, że czas na zakup obligacji wyda się dzisiaj jednym z najlepszych momentów wejścia od okresu 2005-2007, kiedy ostatnim razem rentowności sięgnęły dzisiejszych poziomów i kiedy – paradoksalnie – zakończyła się druga palestyńska Intifada.
PS. To, jak na wydarzenia w Izraelu zareagują amerykańskie obligacje, będzie wiadomo dopiero we wtorek, kiedy ponownie ruszy publiczny handel na obligacjach (w poniedziałek rynek obligacji jest zamknięty z uwagi na Dzień Kolumba).
Czytaj dalej
Wszystkie pojęcia