Trzy giełdowe zasady, które ciągle trzymają mnie przy życiu i dają zarobić na chleb, cz. 1
Giełda to nie egzamin na studia, na którym trzeba udzielić poprawnych odpowiedzi; ani korporacyjne zebranie, na którym należy mieć rację, żeby utrzymać stanowisko i nie skompromitować się przed zarządem. Giełda to miejsce, w którym w pierwszej kolejności wypada zarobić jakieś pieniądze. Posiadanie racji, a nawet własnej opinii, jest tu naprawdę drugorzędne.
Wiem, że nic nie wiem
Dostaję mnóstwo maili z pytaniami o to, kiedy spadek kursu dolara zostanie wyhamowany; co będzie dalej ze wzrostem cen amerykańskich akcji; dlaczego w lutym indeks strachu wystrzelił tak mocno; czy bańka na Bitcoinie w końcu pęknie albo czy rozwój gospodarki Bangladeszu utrzyma się aż do października 2019 roku. Jeśli przecinki się zgadzają, a przed kropkami nie ma spacji, to czasem na takiego maila nawet odpowiem. Odpowiedź zazwyczaj brzmi: „Nie wiem”.
Zresztą, nawet gdybym wiedział, jakie to miało by znaczenie? Kursy akcji czy walut mają głęboko gdzieś to, co ja o nich myślę. Nie ja i nie moje myślenie kształtują ich ceny. Robi to rynek. Zbiór inwestorów wszelakich. Nie jest więc istotne, co myślę na dany temat ja czy ty. Kluczowe jest to, co myśli rynek.
W praktyce chodzi mi o to, że jeśli trwa akurat bańka spekulacyjna, bo cała ulica pompuje ceny akcji, to nie ma sensu grać przeciwko tak dużej sile i obstawiać spadki tylko dlatego, że (być może) ma się rację co do przewartościowania danych aktywów. Może i są przewartościowane, ale co z tego? Kogo to obchodzi? Jeśli kurs rośnie, to o wiele mądrzej jest się pod niego podłączyć lub stanąć z boku, niż próbować zawracać kijem Wisłę. Ostatecznie, kto bowiem okaże się tu mądrzejszy: ci którzy wykorzystali bańkę, żeby zarobić trochę pieniędzy czy ci, którzy stracili gotówkę, próbując zbyt wcześnie obstawiać spadki?
Ja nie mówię, żeby nie grać na spadki w ogóle. Nie rozumiem tylko manii grania na spadki spółek dużych, znanych i lubianych, których akcje rosną aż do nieba, a przychody podwajają się co trzy lata. Takie firmy zawsze znajdą swoich adoratorów i ludzi chętnych oddać im swoje pieniądze.
Czy nie większy sens ma granie na spadki spółek kiepskich, nielubianych, niemedialnych, niepopularnych, które znajdują się w trendzie spadkowym, a ich przychody pikują? Firm, które działają w upadających lub ryzykownych branżach? Przedsiębiorstw źle zarządzanych, z fatalnym PR-em, bez lojalnych klientów i z brakiem wizji zmiany świata?
Nie wiem czego nie wiem
Mam wrażenie, że największym problemem u inwestorów jest ich ego, wrodzona nieomylność i próba udowodnienia całemu światu (który ma to gdzieś), że to oni mają rację. Nie mam tu na myśli wyłącznie indywidualnych inwestorów, ale też tych profesjonalnych, których wybujałe ego doprowadza ich fundusze do bankructwa.
Pomachajmy z tego miejsca Billowi Ackmanowi, który od lat nie zarobił ani centa albo Jamesowi Chanosowi, który od 2011 roku uparcie gra na spadki cały czas rosnącej chińskiej giełdy. Taka walka z wiatrakami i wieszczenie nadchodzącej katastrofy dobrze wyglądają w mediach, ale niestety dla portfela są druzgoczące. Nawet, jeśli po wielu latach, podczas lepienia kotleta w McDonalds, rzeczywiście okaże się, że w sumie to mieliśmy rację, tylko postawiliśmy na to o trzy lata za wcześnie.
Ja po wielu bolesnych porażkach nauczyłem się już, podobnie jak swojego czasu Maynard Keynes, że rynek potrafi pozostać irracjonalny znacznie dłużej niż ja wypłacalny. Pytanie teraz, jak tę wiedzę wykorzystać w praktyce? Otóż przychodzą mi na myśl dwa rozwiązania.
Przede wszystkim można wydłużyć sobie horyzont inwestycyjny i po prostu z zaciśniętymi zębami przetrwać krótkoterminowe zawirowania oraz anomalie i twardo doczekać do momentu, w którym rynek potwierdzi, że mieliśmy rację.
Minus jest tu taki, że czekać na sygnał zwrotny możemy kilka lat. Dopiero po tym czasie dowiemy się czy mieliśmy rację czy nie. Drugi minus jest taki, że to podejście wymaga zaakceptowania faktu, iż w międzyczasie w portfelu mogą pojawić się przejściowe straty i wahania nawet do 50% wartości kapitału.
No chyba, że racji jednak nie mieliśmy. Wtedy 50% straty nie okaże się wcale takie przejściowe i aby później w ogóle wyjść na zero, to portfel będzie musiał wzrosnąć aż o 100%. Jest to oczywiście niemożliwe w okresie krótszym niż kilka kolejnych lat, dlatego w tym momencie zazwyczaj kończy się giełdowa kariera domorosłych inwestorów, którzy nie wytrzymują presji, sprzedają akcje w dołku, wyciągają resztkę pieniędzy z giełdy i otwierają serwis naprawy rowerów górskich.
Nie trzeba chyba dodawać, że w ciągu następnych kilku lat kurs odbija i wraca do punktu wyjścia.
Mniej frustrującym i mniej stresującym rozwiązaniem wydaje się bieżące i aktywne zarządzanie portfelem, które służy temu, aby reagować na to, co dzieje się na parkiecie. Najważniejsze zasady takiego podejścia można streścić w trzech żelaznych punktach.
Zasada 1: Obserwuj co robi rynek i podążaj za trendem
Gospodarka gospodarką, fundamenty fundamentami, a rynek i tak robi to, co chce. W krótszych terminach (czasem są to dwa miesiące, a czasem dwa lata) cała giełda czy akcje konkretnej spółki potrafią być zupełnie oderwane od fundamentów. O tym, co sprawia, że akcje mogą rosnąć lub spadać, pisałem w tym miejscu.
Dopóki rynek podąża w jakimś kierunku, trzeba się tego kierunku trzymać lub stanąć z boku. Nie ma sensu łapać spadających noży, czyli kupować akcji, kiedy ich kurs leci pionowo w dół, nawet pomimo tego, że może to być świetna spółka. W krótszych okresach bardziej liczy się sentyment i nastawienie inwestorów do danego waloru, a nie księgi, sprawozdania finansowe i plany rozwoju przedsiębiorstwa. Nie wspominając już o algorytmach i strategiach typu CTA, których zadaniem jest wyłącznie podążanie za trendem i przez to dalsze pogłębianie spadków lub pompowanie wzrostów.
Jeśli spółka o kapitalizacji 100 mld dolarów w ciągu tygodnia spada na giełdzie o 15% bez jakiegoś specjalnego powodu, to wcale nie oznacza, że nagle z dnia nadzień jej aktywa (fabryki, linie produkcyjne, patenty, budynki) są warte o 15 mld mniej. Taki spadek kursu w krótszym terminie niczego nie zmienia i nic nie znaczy. Jeśli nie ma ku temu żadnego specjalnego powodu, to nie ma co tego wszystkiego analizować, tylko trzeba się dostosować do sytuacji. Umiejętność adaptacji do zmiennych warunków giełdowych gwarantuje przetrwanie, bez względu na to czy te warunki rozumiemy czy też nie.
Dynamiczne warunki można rozpoznać na wiele sposobów. Pierwszym z nich jest analiza sentymentu rynku i tego, jak on się zmienia lub rozwija. Przyda się tu codzienna lektura prasy finansowej (Financial Times, Wall Street Journal) czy ramówka Bloomberg TV albo CNBC. Sentyment i nastrój panujący w branży jest bardzo ważnym czynnikiem. Z artykułów czy wywiadów telewizyjnych z zarządzającymi z Wall St. można naprawdę wiele wywnioskować odnośnie ich nastawienia do danej sytuacji. Jest to o tyle istotne, że to ci sami ludzie, kiedy już wrócą ze studia telewizyjnego do swoich wieżowców na dolnym Manhattanie, to w dużej mierze właśnie oni kształtować będą zachowanie rynku. Rozsądnie było by grać z nimi w tej samej drużynie i próbować strzelać do tej samej bramki.
Zupełnie nie ma sensu natomiast słuchać przepowiedni wszelkiej maści samozwańczych guru z YouTube czy blogerów finansowych z Arizony (ani nawet z Warszawy), bo ich zdanie nie ma żadnego znaczenia i w żaden sposób nie jest w stanie ruszyć rynkiem.
Drugim sposobem, aby rozpoznać trwający trend, jest analiza techniczna i wykorzystanie oscylatorów czy innych wskaźników pokazujących impet wzrostowy (rosnący lub malejący) danego kursu. Jeśli impet wzrostowy trwa, to siedzimy na rynku bez względu na wszystko. Gdy impet wzrostowy maleje, a średnie kroczące przecinają się od góry i kurs zaczyna wyhamowywać, to oznacza prawdopodobne spowolnienie lub nadchodzącą korektę. Oddajemy wtedy część zysków i wychodzimy z rynku, żeby stanąć na chwilę z boku i zobaczyć co się stanie.
Przydaje się w tym wszystkim znajomość sigmy i wskazania odchylenia standardowego, żeby wiedzieć, kiedy mamy do czynienia jedynie z chwilową anomalią i co dla danych akcji jest normą, a co dewiacją od tej normy. W tych przypadkach należy oczywiście działać kontrariańsko.
Podobnie w drugą stronę – nie ma sensu wchodzenie w świetne aktywa w czasie, gdy ich kurs ciągle spada. Co z tego, że mamy rację odnośnie fundamentów, skoro rynek uważa inaczej i cena dalej leci? Dostosowujmy się do rzeczywistości i do sytuacji zastanej, zamiast za wszelką cenę starać się naginać czasoprzestrzeń do swoich wyobrażeń.
To prowadzi nas do punktu numer dwa.
Zasada 2: Nie próbuj przewidywać przyszłości, tylko poczekaj na jej potwierdzenie
Giełda to nie kasyno. Nie próbuj zgadywać co wypadnie w następnym rozdaniu i co stanie się jutro czy za tydzień. Jeśli akcje spadają, a ty zakładasz odbicie, to zamiast wchodzić na giełdę w pośpiechu, lepiej poczekaj na potwierdzenie tego, że odbicie rzeczywiście nastąpiło.
Duże ruchy mają to do siebie, że nadchodzą falami. Nic nie dzieje się z dnia na dzień, a trendy trwają wiele tygodni, miesięcy, lat. Jeśli poczekasz kilka dni na potwierdzenie rzeczywistego końca spadków i oddasz rynkowi potencjalne zyski z tych kilku dni, to naprawdę nic takiego się nie stanie. Chciwość jest zgubna, cierpliwość nie. Jeśli nastąpiło potwierdzenie tego, że skończył się trend spadkowy i zaczął rosnący, to możesz być pewny, że potrwa on jeszcze jakiś czas.
Zresztą, nawet jeśli spóźnisz się z wejściem na giełdę, to właściwie co takiego się stanie? Lepiej stracić okazję niż pieniądze. Na światowych giełdach notowanych jest łącznie kilkaset tysięcy różnych instrumentów finansowych. Jeśli uciekł ci jeden z nich, to znajdź sobie inny. Nie przywiązuj się do swoich aktywów, traktuj je jedynie jako narzędzia do osiągnięcia celu.
Podobne zasady obowiązują w drugą stronę. Jeśli masz w portfelu aktywa, które dały już zarobić kilkanaście czy kilkadziesiąt procent w dość krótkim czasie, to kiepskim pomysłem jest ich odruchowe zamykanie, żeby zrealizować zyski. W sytuacji, gdy trend rosnący trwa, powinieneś siedzieć na rynku, dopóki akcje rosną.
Dopiero potwierdzenie tego, że trend rosnący został przerwany, powinien być sygnałem do sprzedaży. Jeśli zbyt szybko uciekniesz z rynku tylko dlatego, że akcje stały się już przewartościowane, to mogą ominąć cię dalsze potężne wzrosty czy nawet uformowanie się bańki. Nikt nie chciałby być poza rynkiem w początkowych okresach formowania się bańki.
Samo przewartościowanie aktywów nigdy nie jest, nie było i nie będzie powodem do spadków i do odwrócenia trendu. Dopóki wzrosty trwają, na giełdzie trzeba konsekwentnie siedzieć i reagować dopiero, gdy ruch przeciwstawny zostanie w pełni potwierdzony.
Tu znowu do gry wchodzi analiza techniczna na różnych interwałach czasowych i wszystkie oscylatory, sigmy oraz średnie kroczące. Świetnym narzędziem odszumiającym są też wykresy Point & Figure.
To nawet nie jest tak bardzo istotne jakich narzędzi użyjesz. Tu chodzi o samą ideę, żeby nie próbować zgadywać i przewidywać, że skoro średnie kroczące są już tuż tuż od przecięcia, to musi być dobry moment, żeby wejść na rynek. Błąd. Dobry moment będzie wtedy, kiedy średnie rzeczywiście się przetną i ruch zostanie potwierdzony.
Jeśli kurs dotyka górnego ograniczenia kanału lub wstęgi Bollingera, to nie oznacza, że odruchowo akcje należy sprzedawać. W takim momencie lepiej jest poczekać i przekonać się czy kurs rzeczywiście odbije od tego poziomu niż próbować przewidywać co zaraz nastąpi. Zawsze warto też poszukać drugiego sygnału potwierdzającego dany ruch, np. MACD i Bollingera czy P&F i odbicia od linii wsparć lub oporów albo jakiegokolwiek innego wskaźnika, który opiera się na zmianie cen (czyli de facto na aktualnym popycie i podaży).
Zasada 3: Znaj swoje portfolio i handluj wyłącznie w kierunku fundamentów
Bądź świadomy tego, co trzymasz w portfelu i powodów, dla których to w nim trzymasz. Jeśli nie potrafisz przekonywująco wytłumaczyć dlaczego według ciebie dane aktywa powinny rosnąć czy spadać, to nie powinieneś ich mieć na rachunku.
Sam fakt, że coś odbija się od czegoś lub coś przecina się z czymś innym to za mało. Analiza techniczna nie służy do wybierania aktywów, tylko do ustalania odpowiedniego timingu wejścia lub wyjścia z rynku. Powody jednak zawsze muszą być fundamentalne, to znaczy bazujące na analizie fundamentalnej.
W dodatku, nawet pomimo tego, że na takich silnych akcjach może akurat trwać krótkoterminowy trend spadkowy, nie powinieneś grać przeciwko nim, tylko poczekać aż trend się odwróci, a sentyment poprawi, żeby po potwierdzeniu zakończenia spadków wejść na rynek. Przy spółce o porządnych fundamentach istnieje po prostu o wiele większa szansa na to, że jej kurs zaraz zakończy spadki niż że będzie leciał w nieskończoność.
Gdy natomiast cena wzrośnie dość mocno, dotykając już ograniczenia Bollingera i sprawiając, że oscylatory pokażą poziomy wykupienia, a średnie zaczną przecinać się od góry zwiastując korektę, nie powinieneś grać na spadki takich akcji, tylko wyjść z rynku, stanąć z boku i poczekać na ewentualną korektę, aby odkupić akcje taniej. Dlaczego u diabła miałbyś grać przeciwko porządnej firmie?
Analiza techniczna, oscylatory i kanały Bollingera nie sprawdzają się w silnych trendach wzrostowych, kiedy popyt jest organiczny i presja wywierana przez kupujących cały czas ulega zwiększaniu. To są sytuacje, w których pojawiają się największe ruchy wzrostowe, a oscylatory bardzo długo potrafią wykazywać poziomy wykupienia przy cały czas rosnącym kursie.
Dlatego tutaj też obowiązuje zasada, wedle której zdecydowanie lepiej jest stracić okazję stojąc z boku, niż stracić pieniądze próbując grać na spadki przeciwko trendowi, przeciwko fundamentom i przeciwko sentymentowi rynku.
Żeby jednak grać w kierunku sentymentu i fundamentów, najpierw trzeba te fundamenty poznać. Dlatego wracamy do punktu wyjścia: znaj swoje akcje i miej powody, aby trzymać je w portfelu. W przypadku inwestowania w waluty, także musisz rozumieć, dlaczego je kupujesz.
Nie pamiętam już kto sformułował te kryteria, ale mogą one pomóc w ostatecznej selekcji aktywów do własnego portfolio:
- Czy akcje, które zamierzasz kupić, kupiłbyś nawet wtedy, gdybyś wiedział, że przez najbliższe dwa lata nie będziesz miał dostępu do giełdy i nie będziesz mógł się ich pozbyć?
- Czy w akcje, które zamierzasz kupić, zainwestowałbyś wszystkie emerytalne oszczędności należące do własnej matki?
- Czy masz na tyle argumentów, że byłbyś w stanie przekonać do tej inwestycji przypadkową osobę spotkaną na ulicy?
Jeśli odpowiedź na którekolwiek z tych pytań brzmi „nie”, to znaczy, że nie znasz wystarczająco spółek ze swojego aktualnego lub z potencjalnego portfela.
Wiem, że coś już wiem
Problem ze sztywnymi procedurami jest taki, że one działają tylko wtedy, kiedy są przestrzegane. Papier zniesie wszystko. Napisać możesz na nim i pięćdziesiąt różnych zasad oraz reguł, tylko co z tego, skoro w sytuacji stresu czy emocji (strachu, paniki, chciwości) po prostu nie będziesz ich przestrzegał? Inwestowanie jest proste, ale nie jest łatwe.
Mimo tego zachęcam, żeby przemyśleć całą sprawę i zdecydować się na jeden model zarządzania swoim portfelem, a potem konsekwentnie się go trzymać. Najgorsze rezultaty daje bowiem pomieszanie obu strategii: krótko i długoterminowej.
Którego podejścia ja używam? Obu. Prowadzę dwa prywatne portfele. Jeden jest aktywnie zarządzany, a drugi to portfel „emerytalny”, w którym znajdują się aktywa z perspektywą na wiele lat. W ciągu ostatnich 2-3 lat portfel aktywny spisuje się o wiele lepiej niż długoterminowy, natomiast w horyzoncie 5-6 lat, czyli odkąd zacząłem mierzyć swoje postępy, wyniki obu portfeli mniej więcej się zrównały.
Tak naprawdę jednak o przewadze jednej strategii nad drugą (lub jej braku) będzie można powiedzieć dopiero za 10-15 lat. Nawet orangutan posadzony przed komputerem z zadaniem wyboru aktywów do inwestycji osiągnie przyzwoite wyniki w czasie, gdy na całym świecie trwa akurat dziesięcioletnia hossa.
Dlatego wydaje mi się, że całkiem niezłym rozwiązaniem może być od razu zdecydowanie się na równoległe prowadzenie dwóch portfeli, żeby po czasie przekonać się na własnej skórze, który z nich daje zarobić więcej pieniędzy.
Oczekuj najlepszego, ale przygotuj się na najgorsze
Mam taką przypadłość, że bez względu na to, którą strategię stosuję, na wszelki wypadek zawsze z góry zakładam, że nie mam racji (pomimo tego, że mam). To wymusza pogłówkowanie i znalezienie sposobu, dzięki któremu będę mógł zabezpieczyć się na okoliczność, gdybym tej racji jakimś cudem jednak nie miał. Skoro więc z góry jestem przygotowany na najczarniejszy i najbardziej negatywny scenariusz, to zaskoczony mogę zostać wyłącznie pozytywnie.
Pomijam już psychologiczne aspekty sytuacji, w której każde zachowanie rynku będzie dla mnie dość komfortowe, bo jestem z góry przygotowany na dowolny rozwój wydarzeń i nie emocjonuję się jakoś specjalnie, gdy giełda w ciągu tygodnia tąpnie o 10%, ponieważ nie wpływa to w zauważalny sposób na mój portfel, który przed takimi spadkami jest po prostu zabezpieczony.
Słowem kluczem jest tu więc odpowiedni i przemyślany hedging, czyli zabezpieczanie ryzykownych i zmiennych aktywów w portfelu i określanie maksymalnego rozmiaru straty jeszcze przed zajęciem jakiejkolwiek pozycji.
Gdy kontrolujemy rozmiar strat i trzymamy je na akceptowalnym poziomie, to zyski w portfelu zaczną pojawiać się same, prędzej czy później, bo nawet orangutan…
Grunt to nie tracić pieniędzy i nie zbankrutować do tego czasu.
Mieszkając w Londynie nauczyłem się, żeby nie słuchać wieczornych prognoz i nie próbować przewidywać tego, jaka jutro będzie pogoda. Zamiast tego, wychodząc rano z domu, po prostu zabierałem ze sobą parasol. Nie trudno się domyślić, że skuteczność takiego rozwiązania była o wiele wyższa niż sprawdzalność prognoz pogody.
I o tym właśnie (nie o pogodzie na Wyspach, tylko o sposobach zabezpieczenia swoich pozycji przed stratami), będzie druga część tekstu, który pojawi się już wkrótce.
PS. No dobra, wymyśliłem tę historię z parasolem, bo w rzeczywistości jeździłem samochodem, ale jej przesłanie jest już jak najbardziej aktualne.