Dlaczego strata i zysk z pozycji nie mają żadnego znaczenia przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnej

Dlaczego strata i zysk z pozycji nie mają żadnego znaczenia przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnej
Komentarze: 6
Skomentuj

Akcje kupione po 100$ spadają do 70$ i generują papierową stratę 30%. Co zrobić? Dokupić i uśrednić cenę zakupu, sprzedać i zminimalizować dalsze straty, czy może nie robić nic i poczekać na odbicie, żeby wyjść chociaż na zero? Inne akcje wzrosły o 50%. Trzymać dalej, sprzedać część, czy zrealizować cały zysk? Otóż… wszystkie te rozterki są niepotrzebne, bo to nie poziom zysku czy straty z danej pozycji powinien decydować o tym, co zrobić dalej.

Bardzo często trafiam na pytania, które zaczynają się mniej więcej tak:

Dwa lata temu kupiłem akcje Alibaby po 200$, a one potem spadły do 50$, ale dzisiaj odbiły już do 100$. Mam na nich stratę 50%. Co teraz zrobić?

Druga osoba jednak ma z tymi akcjami zupełnie inny problem:

Rok temu kupiłem akcje Alibaby po 100$, a one potem spadły do 50%, ale ostatnio odbiły znowu do 100$. Dzisiaj jestem na nich na zero. Co teraz zrobić?

Trzecia osoba to nieco większy szczęściarz:

Parę miesięcy temu kupiłem akcje Alibaby po 50$, a one potem odbiły do 100$. Mam na nich zysk 100%. Co teraz zrobić?

Gdyby podjęcie poprawnej decyzji inwestycyjnej zależało od tego, jaki poziom zysku lub straty dana osoba wygenerowała na danych akcjach, to każdy z tych trzech inwestorów musiałby w tym samym momencie podjąć zupełnie inną decyzję dotyczącą tych samych akcji.

Nie trudno się domyślić, że trzy różne decyzje nie mogą być poprawne w tym samym czasie (pod warunkiem oczywiście, że mówimy o podobnych strategiach czy horyzontach inwestycyjnych, a nie porównujemy, na przykład działania daytradera do działań długoterminowego inwestora).

To zatem prowadzi do wniosku, że decyzja o tym, czy dane akcje warto kupić czy może sprzedać, musi być decyzją obiektywną i – co więcej – binarną, która powinna być identyczna w przypadku różnych inwestorów o podobnym horyzoncie czasowym i podobnym systemie inwestycyjnym.

Taka konkluzja z kolei sugeruje, że poziom zysku i straty, który praktycznie dla każdego inwestora jest inny, nie może być żadnym istotnym elementem składowym decyzji odnośnie tego, co z akcjami zrobić dalej.

Decyzja o zakupie bądź sprzedaży akcji jest natomiast decyzją binarną dlatego, że albo dane akcje w danym momencie nadają się do zakupu albo nie. Jeśli nie nadają się do zakupu, to nikt nie powinien ich bowiem także posiadać w swoim portfelu.

W rzeczywistości nie mamy więc do podjęcia trzech decyzji na giełdzie (kupić, sprzedać, trzymać), tylko dwie (kupić lub sprzedać), bo albo akcje nadają się do tego, żeby mieć je w portfelu albo się nie nadają.

Mało intuicyjne? A dlaczego niby mielibyśmy trzymać w portfelu konkretne akcje, skoro uznajemy, że w danym momencie nie kupilibyśmy ich ponownie, gdyby nie znajdowały się one jeszcze w naszym portfolio?


Pozbycie się akcji to problem psychologiczny

To wszystko jednak prosto wygląda tylko w teorii, bo w praktyce szalenie trudno jest nam rozstać się z akcjami, które już posiadamy. Odpowiedzialny jest za to mechanizm sprawiający, że bardziej cenimy przedmioty, które już do nas należą od tych, których nie mamy jeszcze w swoim posiadaniu.

W efekcie o wiele łatwiej podjąć decyzję o niekupowaniu dzisiaj akcji XYZ, jeśli nie mamy ich jeszcze w portfelu, niż o sprzedaży tych samych akcji z portfela, jeśli jesteśmy już ich właścicielem. A tymczasem to powinna być ta sama decyzja, bo albo te akcje warto w portfelu mieć (w takim wypadku powinniśmy je kupić) albo nie warto (wtedy powinniśmy je sprzedać).

W praktyce niestety zupełnie inaczej podchodzimy do tego, co nasze, a inaczej do tych rzeczy, których nie posiadamy.

To zjawisko świetnie pokazują badania z pogranicza psychologii behawioralnej i finansów. W jednym z nich grupa studentów ekonomii dostała w prezencie kubki o zadeklarowanej wartości 20$. Kilka tygodni później badacze zapytali studentów, czy są skłonni odsprzedać swoje kubki po cenie 20$. Większość studentów nie chciała tego zrobić i ugięła się dopiero wtedy, gdy badacze podnosili proponowaną cenę w okolice 50$.

Dla kontrastu grupa kontrolna studentów, która wcześniej nie otrzymała kubków w prezencie, została zapytana jak wysoką cenę jest w stanie zapłacić, żeby otrzymać taki sam kubek. Odpowiedzi wahały się w okolicach 10-15$.

To były te same kubki, a mimo tego dla pierwszej grupy miały one wartość dochodzącą do 50$, natomiast dla drugiej grupy maksymalnie 15$. Duży rozrzut jak na określenie wartości tego samego kubka.

Jedyna różnica polegała na tym, że zadziałał efekt posiadania, który sprawia, że bardziej cenimy to, co już mamy, przez co trudno nam się rozstać nie tylko z kubkami, ale też akcjami czy z szafami pełnymi gratów i ciuchów, których od dawna nie używamy ani nie nosimy.

Co więcej, obok zgubnego efektu posiadania, który tak bardzo nie pozwala nam sprzedać akcji, do gry dołącza jeszcze jeden potężny mechanizm – efekt kotwiczenia.

W momencie, w którym kupujemy akcje po 100$, nasz umysł koduje w głowie tę właśnie cenę jako minimalną uczciwą wartość spółki, do której będzie później odnosił wszystkie przyszłe kursy akcji. Na tej bazie większość osób będzie podejmowała decyzje odnośnie tego, kiedy akcje sprzedać, żeby zrealizować zyski, a kiedy dokupić, żeby uśrednić cenę zakupu.

Dlatego z jednej strony tak trudno zdecydować się na sprzedaż akcji, kiedy ich aktualna cena znajduje się poniżej ceny zakupu a – z drugiej strony – tak łatwo podjąć decyzję o sprzedaży akcji, gdy tylko ich kurs wzrośnie lekko nawet powyżej poziomu 100$.

Problem w tym, że praktycznie każdy z nas kupuje te same akcje po innej cenie, przez co wszyscy mamy poziom kotwiczenia ustawiony na zupełnie innej wartości. Poprawna i obiektywna decyzja o tym, czy dane akcje warto kupić czy sprzedać, musi być natomiast zerojedynkowa i tak samo prawdziwa dla nas wszystkich, bez względu na to, gdzie zakotwiczyliśmy swój punkt odniesienia.

Zmierzam do tego, że cena, po jakiej kupiliśmy dane akcje (a także poziom późniejszego zysku czy straty, które są pochodną ceny zakupu) nie może brać udziału w podejmowaniu decyzji odnośnie tego, co dalej z takimi akcjami zrobić.

Decyzja owa musi wynikać wyłącznie z przesłanek, które będą prawdziwe i obiektywne dla każdego inwestora, bez względu na to, po jakiej cenie kupił dane akcje i jaki poziom zysku czy straty widzi na swojej platformie.

O szczegółach tych obiektywnych przesłanek powiem jednak za chwilę, bo wcześniej trzeba zwrócić uwagę na trzeci zabójczy mechanizm, który jest na tyle groźny, że doczekał się odrębnego śródtytułu.


Efekt okazji, czyli dokupowanie akcji, bo spadły

To chyba jeden z groźniejszych mechanizmów, który w języku angielskim opisywany jest jako:

“Throwing good money after bad”, czyli niepotrzebne marnowanie kolejnych pieniędzy po zmarnowaniu poprzednich

W skrócie chodzi o to, że czasem akcje rosną, a czasem spadają. Czasem podejmujemy poprawną decyzję, a mimo tego tracimy pieniądze; ale czasem podejmujemy niepoprawną decyzję i tracimy pieniądze. Problem polega na tym, że we wszystkich tych przypadkach po stracie pieniędzy próbujemy tę stratę za wszelką cenę odrobić i za raz utopionymi już pieniędzmi rzucamy kolejne partie gotówki w nadziei, że to pomoże szybciej odzyskać utracone poprzednio środki.

To właśnie mają na myśli Amerykanie mówiąc o “throwing good money after bad money”. Każdy może stracić pieniądze na błędnej decyzji czy nietrafionej pozycji – to są “bad money”; ale nie każdy musi ponownie wkładać palec do kontaktu i dorzucać kolejną gotówkę (“good money”) do pozycji, która już raz wygenerowała nam stratę.

W praktyce to zjawisko przybiera najczęściej formę uśrednienia ceny zakupu i ślepego dokupowania akcji, które spadły, tylko dlatego, że spadły i że teraz można je kupić taniej, niż jeszcze jakiś czas temu. To kiepski pomysł, bo w takich sytuacjach często o wiele lepszym rozwiązaniem będzie zrealizowanie pierwotnej straty i przekierowanie swojej uwagi na zupełnie inny zakątek rynku.

Tak się jednak nie dzieje.

Przede wszystkim wynika to z niechęci do realizowania strat (i przyznawania się do popełnionego błędu). Jak wiemy bowiem, nadzieja umiera ostatnia i pomimo tego, że zazwyczaj w końcu umiera, to przez ten czas towarzyszący agonii i sztucznemu podtrzymywaniu jej przy życiu przy pomocy dodatkowych pieniędzy, możemy jeszcze łudzić się, że los się w końcu odmieni i spółka, która spadła już o 70%, kiedyś w końcu odbije zapewniając nam chwałę i bogactwo.

Plus jest taki, że przez ten czas nie musimy podejmować żadnej niekomfortowej decyzji i wystarczy nie robić nic, czekając spokojnie na giełdowy cud. Łatwizna. Minus inercji jest jednak taki, że działania łatwe i komfortowe nigdy nie są poprawne, ani tym bardziej skuteczne, przez co z dużym prawdopodobieństwem stracimy nie tylko czas, ale i kolejne pieniądze dorzucane do tracącej pozycji.

Napisałem zresztą kiedyś cały oddzielny artykuł o tym, dlaczego poprawne decyzje muszą boleć. Zachęcam do przeczytania.

Pomijając jednak kwestie psychologiczne, to ślepe uśrednianie wszystkiego, co spadło, daje nam także złudne przekonanie, że jak obniżymy łączną cenę zakupu danych akcji, to łatwiej nam będzie potem wyjść na zero (no bo obniżamy sobie poprzeczkę, do której teraz akcje muszą podskoczyć, żeby ją pokonać).

W teorii nawet ma to sens, ale w praktyce rzadko kiedy jest skuteczne, jeśli decyzję o uśrednianiu podejmujemy tylko dlatego, że akcje spadły i mamy na nich stratę. Akcje mogą bowiem spadać z bardzo wielu powodów.

Co innego, jeśli akcje dobrej spółki spadają tylko dlatego, że leci cały rynek, który ciągnie za sobą wszystko w dół (w takim wypadku można uśredniać), a co innego jeśli akcje lecą na łeb na szyję, bo spółce spadają zyski, walą się prognozy przychodów albo firma została daleko w tyle za swoją konkurencją.

W tym pierwszym przypadku akcje faktycznie mają dużą szansę na odbicie. W drugim przypadku jednak możemy się odbicia nie doczekać i lepiej zrealizować stratę na poziomie 30%, żeby uwolnić te środki i realokować je w bardziej perspektywiczne akcje, niż kisić stratę przez kolejne lata blokując potencjał do wykorzystania gotówki w mądrzejszy sposób.

Na szczęście w podjęciu decyzji o realizacji straty pomaga zrozumienie prostego faktu, a mianowicie…


Zamknięcie stratnej pozycji jest neutralne finansowo

Jak sprzedamy akcje ze stratą, to wartość naszego konta dalej będzie dokładnie taka sama, jak przed zaksięgowaniem tej straty. Realizując stratę niczego tak naprawdę nie tracimy.

Pozbywając się akcji o obecnej wartości, na przykład 7000$, wymieniamy tylko jedno aktywo na drugie – beznadziejne akcje o wartości siedmiu tysięcy na gotówkę pod postacią… siedmiu tysięcy. Z punktu widzenia wartości całego naszego rachunku brokerskiego nic się przecież nie zmienia.

Różnica jest taka, że mając uwolnioną gotówkę z akcji spółki kiepskiej, gdzie perspektywy na odbicie były dyskusyjne, możemy tę gotówkę ulokować teraz w akcjach najlepszej spółki, jaką uda nam się znaleźć na rynku po to, żeby podnieść sobie prawdopodobieństwo pomnożenia tej kwoty.

To jedyny skuteczny i logiczny sposób na to, żeby zwiększyć szanse na szybkie odrobienie strat, a na pewno dużo bardziej logiczny niż próba odrobienia tych strat przy pomocy tej samej kiepskiej inwestycji (złej decyzji), która nam tę stratę wygenerowała w pierwszej kolejności.

Najważniejsze to uświadomić sobie, że w każdym momencie naszego giełdowego życia powinniśmy zadbać o to, żeby mieć w portfelu zestaw najlepszych aktualnie spółek, jakie tylko uda nam się znaleźć. Zysk i strata z obecnych nie mają tu żadnego znaczenia.

Charakterystykę najlepszych spółek można określić natomiast jedynie poprzez obiektywne wskaźniki finansowe opisujące daną spółkę takie, jak zyskowność, prognozy, fundamenty czy wycena. Te wskaźniki są uniwersalne i będą jedyną obiektywną prawdą dla danej spółki bez względu na to, jaki poziom zysków czy strat w konkretnym momencie posiada na jej akcjach konkretny inwestor.

Patrząc bowiem przez indywidualny pryzmat poszczególnych zysków i strat nigdy nie uda się podjąć obiektywnej decyzji odnośnie kupna lub sprzedaży akcji, bo obraz ten będzie zaburzony przez poziom zysku lub straty przypisany do rachunku danego inwestora, a nie przez ocenę kondycji samej spółki, która może być albo dobrą inwestycją albo nie.


Co powinno wpływać na decyzję o zakupie lub sprzedaży?

Powody podjęcia decyzji o tym, czy dane akcje warto sprzedać czy kupić można podzielić na dwie kategorie: merytoryczną i techniczną. Dotyczy to także tylko częściowej sprzedaży posiadanych akcji lub dokupowania większej liczby akcji po spadkach.

Do kategorii merytorycznej zalicza się cała działka analizy fundamentalnej (dla spekulantów także technicznej), której celem jest określenie, czy mamy do czynienia z dobrą inwestycją czy też nie.

Nieco inny zestaw wskaźników czy sposobu podejścia do kwestii wyceny będzie rozsądny w przypadku długoterminowych inwestorów (tutaj, np. możemy sobie całkowicie podarować patrzenie na upside); a inny dla krótkoterminowych; niemniej każdy inwestor powinien podejmować decyzję przez pryzmat jakiegoś zestawu obiektywnych finansowych kryteriów opisujących daną spółkę i jej akcje, bo tylko one będą uniwersalnie prawdziwe lub uniwersalnie fałszywe. Zyski lub straty na akcjach nie będą wskazaniem uniwersalnym.

Obszerny poradnik i materiał wideo w temacie oceny potencjału spółek można znaleźć tutaj: Przewodnik po analizie fundamentalnej krok po kroku

Kategoria techniczna zawiera w sobie natomiast wszystkie kwestie związane z doborem i utrzymaniem odpowiednich proporcji spółek w portfelu. Optymalne wagi danej spółki względem innych aktywów wynikają chociażby z poziomu ryzyka (im bardziej ryzykowna spółka, tym mniejszy udział w portfelu) czy stopnia korelacji (im mniej skorelowana z resztą aktywów, tym więcej akcji w portfelu).

Więcej o doborze wielkości pozycji w portfelu można poczytać w artykule: Sprawdź czy masz odpowiednią liczbę akcji w portfelu

Problem w tym, że idealne proporcje będą idealne jedynie przez kilka pierwszych dni, a czasem przez kilka pierwszych godzin, bo z czasem jedne spółki wzrosną, a inne spadną sprawiając, że wagi w portfelu mocno się rozjadą. I to jest drugi powód, poza merytorycznym, który uzasadnia częściową sprzedaż lub dokupienie akcji do portfela w celu wyrównania pierwotnych idealnych proporcji.

Nawet tutaj jednak nie zysk i strata z poszczególnej pozycji będą częścią podejmowanej decyzji.

Potencjalne zaburzenie wagi (i wymuszenie redukcji) akcji spółki XYZ może być bowiem spowodowane zarówno przez jej wzrost względem innych spółek w portfelu; ale też przez to, że akcje XYZ stoją w miejscu, a inne spółki spadły; lub poprzez spadek akcji XYZ, ale spadek relatywnie mniejszy niż spadek innych spółek.

W każdym z tych trzech skrajnie różnych scenariuszy efekt będzie taki sam – waga spółki XYZ będzie wyższa od innych, co oznacza potrzebę jej redukcji. Do konkluzji takiej nie dojdziemy jednak obserwując poziom zysku czy straty na tych akcjach, bo w trzech różnych przypadkach poziom ten będzie zupełnie inny.

Żeby już dalej nie przynudzać powiem tylko, że zrozumienie tego, że poziom zysku czy straty na danej pozycji nie powinien mieć żadnego wpływu na decyzję o sprzedaży akcji, to chyba pierwszy i najważniejszy krok do tego, żeby wejść na wyższy poziom zawodowstwa.

Dążenie do tego, żeby z własnego procesu decyzyjnego jak najbardziej wykluczyć emocje, lęki i wszelkie błędy poznawcze, jest natomiast tym, na czym warto skupić się o wiele bardziej niż na jałowych dyskusjach odnośnie wyboru najlepszego brokera, na poszukiwaniu idealnej spółki albo na odnalezieniu najskuteczniejszego wskaźnika czy na wielu jeszcze innych rzeczach, którym poświęcamy zbyt dużo uwagi na giełdzie.

Następny artykuł w kategorii Porady
Jak zabezpieczyć się przed spadkami na giełdzie (i czy na pewno warto)

Przeczytaj również

Wszystkie wpisy
Pozostałe
03.12.2024
Czy rynek naprawdę jest efektywny? Teoria akademicka kontra brutalna rzeczywistość
Czy rynek naprawdę jest efektywny? Teoria akademicka kontra brutalna rzeczywistość
Aktualności
28.08.2024
Skąd taka zmienność na giełdzie, czyli krótka historia o tym, jak japoński bank centralny zepsuł nam wakacje
Skąd taka zmienność na giełdzie, czyli krótka historia o tym, jak japoński bank centralny zepsuł nam wakacje