Opinie vs. informacje, czyli dlaczego nie warto wierzyć internetowym prorokom
Niezły paradoks, co? Jakiś facet w internecie pisze, że nie warto wierzyć temu, co piszą w internecie. Pewnie zaraz znajdzie się inny facet z internetu, który z całym przekonaniem napisze, żeby nie wierzyć w to, co napisałem ja, bo tak naprawdę warto wierzyć w to, co inni piszą w internecie. A dalej to już tylko Kafka nam zostaje.
Inwestycja w złoto? Fatalny pomysł. Dolar będzie się umacniał, PKB dalej rosło, a giełda pobije nowe rekordy. Złoto spadnie jeszcze do 1120$ za uncję, aby następnie odbić do 1230$. Kupować można dopiero w okolicach 1120-1130$.
Akcje rynków wchodzących? Dajcie spokój. Indeksy dalej będą pikowały, bo Trump chce zniszczyć Chiny, a spread pomiędzy obligacjami się zawęża. To zawsze prowadziło do krachu. Tylko naiwniak jest dzisiaj na giełdzie.
REIT-y? Najgorszy możliwy moment. Zdecydowanie należy poczekać do listopada, aż rynek nieruchomości zawali się tak samo, jak w 2008 roku, i wtedy można inwestować.
Gotówka? Tylko jeny i franki, bo jak przyjdzie trzecia wojna…
A potem znany bloger znika z internetu na parę dni, żeby napisać kilka tekstów copywriterskich za 3.50$ od strony, bo bez tego nie jest w stanie związać końca z końcem. Mimo to, kiedy tylko zarobi już na czynsz na kawalerkę na obrzeżach Phoenix, powróci na łamy swojego bloga, aby znowu zostać giełdowym guru dla tysięcy wyznawców. Jego opinie (ma przecież autorytet) ponownie skłonią tysiące osób na całym świecie do podejmowania decyzji, w co zainwestować własne pieniądze.
Ekspert znikąd
Tak, problemem jest to, że wszystkie te proroctwa są jedynie opiniami w większości anonimowych ludzi; a informacje przekazywane w opiniach nie mają większej wartości.
Internet spotęgował to przekleństwo. Kiedyś, żeby być uprawnionym do wydawania jakiejkolwiek opinii, przydało by się mieć tytuł naukowy lub udokumentowane duże praktyczne doświadczenie albo przynajmniej skończyć studia dziennikarskie i załapać się do pracy w obleganej gazecie.
Tam jednak każde napisane słowo, zanim poszło w świat, było oceniane najpierw przez szefa działu, potem przez redaktora prowadzącego, następnie przez ludzi z korekty (a w niektórych gazetach także przez speców od tzw. fact-checkingu). Dopiero wtedy informacja była publikowana.
A jak to wygląda dzisiaj? Otwieracie piwo, siadacie do laptopa i stukacie bez sensu, co wam tylko przyjdzie do głowy. Enter i leci. Katastrofa smoleńska? To Tusk zabił. Enter. Rekord na NASDAQ? To FED pompuje. Enter. Spółka ma gorszy kwartał? To bankrut, uciekać. Enter.
Czy ci wszyscy twórcy „opiniotwórczego” contentu są winni? Nie, to nie jest ich wina. Oni wypełniają tylko zapotrzebowanie rynku. Dzisiaj ludzie oczekują, że wszystko zostanie podane im na tacy w gotowej formie. Wystarczy odgrzać i skonsumować. Po co myśleć, jeśli ktoś może zrobić to za ciebie?
Cały czas widzę w internecie osoby, które pytają o to, do ilu umocni się złotówka, do jakiego poziomu spadnie ropa naftowa, gdzie skończy się korekta na indeksie, co stanie się z tym czy z tamtym. Serio? Naprawdę wierzycie, że ktokolwiek jest w stanie z dużą skutecznością powiedzieć wam, gdzie za miesiąc znajdzie się kurs jakiejś waluty? I czy rzeczywiście, po uzyskaniu takiej odpowiedzi, siądziecie później do platformy brokerskiej i dokonacie transakcji życia?
Jeśli nie, to jaki jest cel zadawania tych pytań? Jaki jest cel słuchania opinii trzydziestu różnych osób, skoro i tak wątpliwym jest, abyście później na tej podstawie podejmowali jakiekolwiek decyzje?
Gdyby zapytać dzisiaj grupy różnorodnych osób na temat tego, czy giełda w USA będzie dalej rosła czy zaliczy jednak wcześniej jakąś korektę, to przy dostatecznie dużej próbie, odpowiedzi rozłożą się prawdopodobnie po równo. Jaką wartość informacyjną dadzą wam takie sprzeczne opinie?
Internet to miejsce, w którym każdy imbecyl może pisać, co mu ślina na język przyniesie. Nikt tego nie weryfikuje i nikt tego nie sprawdza; nie ma żadnej redakcji, ani żadnego fact-checkingu. Podejmowanie decyzji na bazie mnóstwa przyswojonego internetowego nonsensu to proszenie się o kłopoty.
Zakrzywiona rzeczywistość
Zastanówcie się przez chwilę, jaką przewagę nad rynkiem i nad całym Wall Street zapewnić może newsletter za 15$ miesięcznie? Przecież gdzieś tam w internecie prawdopodobnie jest drugi facet, który też sprzedaje swój newsletter z opiniami zupełnie odwrotnymi w stosunku do tego pierwszego!
Zdecydowanie mądrzej jest przeznaczyć tych kilkanaście dolarów na profesjonalne źródło informacji, w którym ludzie piszący mają jakiekolwiek kompetencje i w którym ewentualne konsekwencje podawania bzdur są jednak nieco większe niż w przypadku internetowych proroków.
Kluczowym jest tu, żeby bazować na informacjach, a nie na opiniach czy na komentarzach. Zdanie poszczególnych osób zawsze będzie skrzywione przez ich światopogląd, bagaż własnych doświadczeń, środowisko, w którym funkcjonują i tak dalej. Trzymajcie się czystych nieskażonych informacji i to na ich podstawie budujcie swoje własne zdanie i swoją własną opinię.
Gdzie szukać tych informacji? Na poziomie spółki choćby w transkrypcjach z conference call-i, w opisówkach do sprawozdań finansowych (sekcja MD&A) i w opracowaniach niezależnych instytucji, agencji rządowych, fundacji, uczelni czy think-thanków, które w większości publikują swoje raporty za darmo w internecie.
Na bardziej ogólnym poziomie wybierajcie prasę, która jest jeszcze ostatnią ostoją profesjonalizmu i potrafi odróżnić informację od komentarza. Finansowe tytuły godne polecenia to przede wszystkim Financial Times, The Economist czy Wall Street Journal.
Starajcie się wyłapywać z nich obiektywne i przekrojowe informacje, a nie opinie i nagłówki o giełdowych celebrytach.
Fakty zasłyszane
Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, żeby w ogóle nie czytać tego, co jest w internecie. Chcę tylko uczulić, żeby większą uwagę przywiązywać do tego, czy to co czytacie, jest weryfikowalną informacją czy jedynie czyjąś opinią.
Wszystkie tezy, których nie można udowodnić, ani w obiektywnych sposób potwierdzić, należy traktować z przymrużeniem oka jako owoc zrodzony z krzewu zasianego przez wybujałą fantazję osoby piszącej. Wszystkie teorie, które nie są falsyfikowalne, powinny być zupełnie ignorowane, bo stanowią tylko niepotrzebny szum.
Zanim wyrobisz sobie zdanie na jakiś temat, zastanów się czy w ogóle masz wystarczające kompetencje w danej dziedzinie, aby ocenić wiarygodność lub niewiarygodność zasłyszanej tezy.
Czy dysponujesz odpowiednimi narzędziami, żeby zbadać prawdziwość lub fałsz jakiegoś stwierdzenia?
Jeśli tak, to sprawdź samodzielnie fakty, dotrzyj do źródła, zweryfikuj każdą informację, która wyda ci się podejrzana. Czasem wystarczy kilka minut używania wyszukiwarki Google, żeby zupełnie obalić teorię, która akurat staje się popularna w internecie.
Ludzie piszący anonimowo potwornie manipulują faktami. Podają je wybiórczo i selektywnie, aby tylko udowodnić założoną tezę. Fake news to jest już plaga, z którą walkę rozpoczynają całe rządy.
Czasem ten zalew nonsensownych hipotez wynika z celowej chęci manipulacji, ale mam wrażenie, że o wiele częściej bierze się jednak z niewiedzy i z niedouczenia. Ile osób ma dzisiaj na studiach takie przedmioty, jak logika, retoryka czy erystyka?
Nie wiem, że nic nie wiem
Obecnie widać, że w dyskusji (zwłaszcza w tej internetowej) bardzo często brakuje nie tylko przeprowadzania jakiejkolwiek merytorycznej analizy, ale brakuje nawet zrozumienia podstawowych praw logiki. Jeśli wszystkie goryle są małpami, to znaczy że wszystkie małpy są gorylami, prawda? No właśnie nie prawda.
Jeśli wszystkie goryle są małpami, to tylko niektóre małpy są gorylami. Czy da się z tego jednak wyciągnąć wniosek odnośnie tego, jak dużą populację wśród małp stanowią goryle? Czy wystąpienie goryla wśród małp to jednostkowe i rzadkie czy raczej typowe i częste zjawisko? Do takich wniosków nie da się dojść, gdyż brakuje tutaj wystarczających danych. Tymczasem non stop obserwuję w internecie, jak na podstawie jednego wycinka, strzępka, skrawka tylko informacji, ktoś jest w stanie zbudować całą kompleksową teorię na dowolny temat. Wystarczy jedno słowo klucz czy jedna fraza i jedziemy.
Spada sprzedaż domów? No jasne, zaczyna się nowy 2008 rok. Wtedy też spadek sprzedaży domów był sygnałem do rozpoczęcia krachu. Zaraz spadnie sprzedaż mieszkań, potem samochodów, a na końcu nawet puszkowanych tuńczyków błękitnopłetwych w Whole Foods. Wtedy to już będzie z górki, bo efekt domina pociągnie w dół całą pozostałą sprzedaż detaliczną, firmy zaczną zwalniać pracowników, pojawi się bezrobocie, niższe EPS-y i krach na giełdzie gotowy. Jesteśmy na krawędzi. Uciekajcie!!! Enter.
Ja wiem, że czasem można nie mieć wystarczających kompetencji, aby ocenić czy coś jest wiarygodną teorią czy wręcz przeciwnie. Tu jednak rozwiązanie jest banalnie proste. W takim wypadku sprawdźcie, co na ten temat sądzą realni eksperci. Choćbyście nie wiem jak duże mieli mniemanie o swoim intelekcie i o wiedzy na temat tego, jak działa świat, to eksperci w danej dziedzinie i tak będą posiadali więcej kompetencji, aby lepiej ocenić wiarygodność jakiejś tezy niż Kowalski, który robi to swoimi domowymi sposobami i chłopską logiką.
To dość zatrważające, na przykład, jak wiele osób „z ulicy” nie rozumie różnicy pomiędzy korelacją a przyczyną i skutkiem; nie jest w stanie w prawdziwym życiu przeprowadzić analizy kosztów i korzyści; nie potrafi rozpoznać występujących anomalii i późniejszej regresji do średniej; ani nie jest świadomych prawa wielkich liczb i tego, że pewne rzeczy wymagają czasu, aby się potwierdzić.
Dlatego, jeśli chcecie nabrać trochę wprawy w podejmowaniu lepszych i mądrzejszych decyzji (nie tylko na giełdzie), to koniecznie przeczytajcie rewelacyjną książkę Richarda E. Nisbetta – „Mindware. Narzędzia skutecznego myślenia”. To niekwestionowany bestseller na wielu międzynarodowych listach czytelniczych, który naprawdę polecam jako lekturę absolutnie obowiązkową dla każdego, bez względu na to czym się w życiu zajmuje.
No ale cóż, to tylko moja opinia.