Próbuję zamknąć firmę w Dubaju i przy tym nie zwariować
Czy zamykanie firmy w Dubaju jest aż tak ciekawe, że warto poświęcać temu oddzielny tekst na blogu finansowym? No bo co to właściwie za problem? Się składa wniosek i się firmę zamyka, prawda? Nieprawda. Zamknięcie spółki zarejestrowanej w Dubaju jest trudniejsze niż wywalczenie godziwego odszkodowania z ubezpieczenia samochodowego w Polsce.
Optymalizacja podatkowa na miarę XXI wieku
Po co w ogóle potrzebna komuś firma w Dubaju? Dzisiaj właściwie już po nic. Jednak jeszcze rok temu polscy obywatele korzystali z umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania pomiędzy Polską a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, co przy odpowiedniej konstrukcji pozwalało prowadzić działalność na całym świecie i od działalności tej płacić podatek dochodowy w Dubaju. Nie trzeba chyba dodawać, że wysokość podatku dochodowego w Dubaju dla spółek offshorowych wynosi… 0%.
Jednak po dwudziestu latach polski rząd się w końcu zorientował, że przez palce przeciekają mu niemałe pieniądze i przy pomocy Unii Europejskiej wymusił na emirze podpisanie porozumienia sprawiającego, że posiadanie firmy w Dubaju przestało przynosić Polakom jakiekolwiek podatkowe korzyści. Rewolucyjne posunięcie rządu poskutkowało natomiast tym, że Polacy zaczęli przenosić swoje firmy z Dubaju do: Kataru, Kuwejtu, Bahrajnu, Panamy, Hongkongu, na Seszele, Brytyjskie Wyspy Dziewicze i tak dalej.
Z wizytą u Emira Muhammada ibn Raszida Al Maktuma
Co ciekawe, samo otworzenie firmy w Dubaju okazało się o wiele prostsze niż jej zamknięcie. Wystarczyło znaleźć przez internet lokalnego doradcę finansowego z licencją na zakładanie spółek offshore. Doradca (po skasowaniu kilku tysięcy dolarów) przygotował wszystkie papiery (wnioski, uchwały zarządu, powołania dyrektorskie itd.), wysłał DHLem do Polski do podpisania, a potem zawiózł do odpowiednich urzędów i ministerstw. Miesiąc później urzędnicy emira podstemplowali i wydali oficjalne certyfikaty poświadczające, że spółka jest już aktywna i może prowadzić działalność na całym świecie.
Została jeszcze wizyta w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, aby otworzyć dla firmy konto bankowe. Tego niestety nie da się zorganizować zdalnie.
Lekko oszołomiony jak zawsze cudownym winem serwowanym na pokładach Emirates, odnalazłem swoje nazwisko na tabliczce trzymanej przez kierowcę, który w ciągu piętnastu minut zawiózł mnie do hotelu. Szybki check-in i parę chwil później popijałem już Heinekena w klubie nocnym na 41. piętrze Radissona, w którym spotkałem zresztą znanego polskiego biznesmena zajadającego sushi w towarzystwie wytatuowanych od stóp do głów Azjatów przypominających chińską triadę.
Rano prysznic z widokiem na zatokę i taksówka do siedziby firmy doradczej, która pośredniczyła w zakładaniu firmy. Tam szybka kawa, podpisanie wszystkich dokumentów i znowu do samochodu, tym razem wielkiego firmowego SUVa, który zawiózł nas do wieżowca zajmowanego przez Noor Islamic Bank. So far so good.
No I can do, Russia kaput – tako rzecze Chinka
Parę minut później doradczyni z ramienia banku, młoda Chinka, która nas obsługiwała, zaczęła zadawać trudne pytania. Doradczyni była szczególnie zainteresowana danymi przyszłych klientów, zakładanymi obrotami, przychodami, wpłatami i wypłatami. Sytuacja zrobiła się niekomfortowa, bo to akurat były dane, którymi na tym etapie z bankiem dzielić się nie mogłem.
Szybko jednak okazało się, że Chince chodziło wyłącznie o to, abym podpisał oświadczenie, że przyjmuję do wiadomości, iż limit dziennych wypłat gotówkowych bez wcześniejszej zapowiedzi jest ograniczony i że nie będę miał pretensji, jeśli bank tego samego dnia nie będzie w stanie wypłacić mi większej gotówki niż ów limit przewiduje. OK, nie zamierzałem bez zapowiedzi wypłacać kwot większych niż dzienny limit wynoszący… milion dolarów amerykańskich.
Kolejnym problemem okazało się to, że we wniosku o otwarcie konta w rubryce “kraj z którego wpływały będą przelewy”, obok wielu europejskich i azjatyckich państw podałem także Rosję. Nie wiedziałem, że tydzień przed moją wizytą w banku na Rosję zostały nałożone finansowe sankcje w związku z sytuacją na Ukrainie. Z tego jednak też udało się w końcu jakoś wybrnąć, chociaż Chinka patrzyła już na nas dość podejrzliwie. Zwłaszcza, że przed odpowiedzią na jej pytania za każdym razem konsultowaliśmy tę odpowiedź po angielsku, która potem tłumaczona była na hinduski, omawiana i modyfikowana w gronie doradców, następnie tłumaczona dla mnie ponownie na angielski, a po aprobacie, tłumaczona na arabski dla Chinki. Wyglądało to dość… kuriozalnie.
Porządek w aktach musi być, czyli biurokracja po arabsku
Ale miało być o zamykaniu, a nie o otwieraniu. Tak więc do zamknięcia firmy w Dubaju przede wszystkim trzeba rozliczyć rachunki bankowe, tj. wyczyścić je i zamknąć. Do tego oczywiście wymagana jest wizyta w siedzibie banku i pobranie zaświadczeń o niezaleganiu z żadnymi opłatami. Nie da się tego załatwić podczas jednej wizyty, ani także poprosić o przesłanie zaświadczenia za pośrednictwem DHL. Tak więc minimum, na które trzeba się wybrać do Dubaju, wynosi 5–7 dni.
Po uzyskaniu zaświadczenia z banku, piszemy list intencyjny do władz emiratu inicjujący zamknięcie spółki. Potem podejmujemy i podpisujemy uchwałę zarządu, który wyraża zgodę na zamknięcie firmy. Następnie przygotowujemy deklarację wypłacalności, a wszystkie dokumenty certyfikujemy. I w tym momencie pojawiają się schody, ponieważ sama deklaracja wypłacalności okazuje się nie wystarczać.
Po przygotowaniu odpowiednich papierów należy zatrudnić więc licencjonowanego lokalnego audytora, który do tanich (ani bystrych) nie należy. Brak bystrości przejawia się chociażby tym, że audytor nie chce poświadczyć wypłacalności spółki, skoro jej konta są puste. No ale tu powstaje paradoks, bo żeby w ogóle dojść do etapu audytora, konta trzeba najpierw opróżnić! Sytuacja patowa. Na szczęście dodatkowy tysiąc dolarów pozwala znaleźć kogoś w rodzaju żyranta, który poświadczy audytorowi, że żyrant weźmie na siebie ewentualne roszczenia wobec zamykanej spółki. Audytor (znowu Hindus) daje się przekonać i podpisuje papiery.
Teraz czas na… likwidatora. Parę dni później likwidator (kolejny Hindus!) przygotowuje w końcu dokumenty poświadczające, że likwidacja spółki przebiegła zgodnie z prawem emiratu. Brzmi jak finisz? Nie do końca.
Przed zamknięciem spółki należy o tym poinformować wszystkich potencjalnych kontrahentów. Jak? Ogłoszeniem w lokalnej prasie. Dopiero 30 dni po publikacji, jeśli żaden były lub obecny kontrahent nie wniesie sprzeciwu do władz emiratu, spółkę można zamknąć. Oznacza to kolejną wizytę w banku (tym razem na jeden dzień) i uzyskanie finalnego dokumentu o tym, że konta ostatecznie zostały rozliczone i zamknięte. Koniec? Nic z tych rzeczy.
Po tym etapie trzeba wykupić kolejne ogłoszenie w dubajskiej gazecie, informujące, że spółka faktycznie jest zlikwidowana i nie może już prowadzić działalności. Jest to o tyle absurdalne, że podmioty typu offshore zarejestrowane w Dubaju mogą prowadzić działalność na całym świecie z wyłączeniem… Dubaju. Tak więc szukanie potencjalnych kontrahentów firmy poprzez lokalną dubajską gazetę jest pomysłem dość, hmm, chybionym?
W każdym razie po kolejnych 30 dniach likwidator przygotowuje oświadczenie o zakończeniu procesu likwidacji. Czy to już finisz? Prawie.
Good night Dubai
Na koniec zostaje jeszcze bowiem do zapłacenia faktura opiewająca na kilka tysięcy dolarów za wszystkie usługi doradców, audytorów, likwidatorów, ogłoszenia w prasie i tak dalej. Nie wspominając o rachunku z hotelowego night clubu, w którym małe piwo kosztuje prawie 70 zł.
Czy było warto? Oczywiście! Przez kilka lat funkcjonowania spółka zarobiła na siebie całkiem ładne pieniądze, tak więc nie ma tu żadnego żalu. Wszystko zostało już wcześniej wliczone w koszty. A wrażenia z pobytu i załatwiania interesów w absurdalnym Dubaju pozostają smaczną wisienką na arabskim torcie.