Jak naprawdę wygląda inwestowanie na giełdzie?
W zeszłym tygodniu amerykańska giełda tąpnęła o 10% w obawie o spowolnienie w gospodarce. Już w czwartek inwestorzy zdali sobie jednak sprawę, że spadki były przesadzone i jest to dobra okazja do zakupów, co spowodowało odbicie o 3%. Niestety, w piątek przed południem inwestorzy zmienili zdanie i giełda zaliczyła ponowny spadek. Sytuację o 180 stopni obróciła dopiero informacja o tym, że wzrost GDP pobił wszelkie prognozy. Inwestorzy jeszcze tego samego dnia odetchnęli i rzucili się do zakupów, wyciągając giełdę z dziennych minimów.
Nastrojów giełdowych od początku roku nie uspokaja rezerwa federalna, która ustami Jerome’a Powella zapowiedziała jeszcze w styczniu kontynuację podwyżek stóp procentowych. To był kubeł zimnej wody na inwestorów, którzy uświadomili sobie, że dalsze podwyżki stóp procentowych utrudnią dostęp do kredytu, przez co spowolnią konsumpcję i rozwój firm. Giełda odpowiedziała mocną przeceną wpędzając w lutym indeksy na skraj bessy.
To spowodowało, że spółki notowane w USA stały się mniej przewartościowane, co wywołało falę entuzjazstycznych zakupów, która w ciągu kilku tygodniu wywindowała indeksy na nowe szczyty.
Tam jednak inwestorzy przypomnieli sobie, że zagrożenia ekonomiczne wcale nie minęły i wykorzystali lokalną marcową górkę do panicznej ucieczki, ponownie sprowadzając indeksy w dół do poziomów z lutego.
Pod koniec marca pojawiły się jednak głosy sugerujące, że skoro FED tak mocno chce podnosić stopy, to oznacza, że gospodarka pędzi pełną parą do tego stopnia, że trzeba ją hamować, aby się nie przegrzała. Inwestorzy uznali, że właściwie jest to pozytywna wiadomość. W czerwcu indeksy odbiły i znalazły się na poziomie sprzed marcowego załamania.
W połowie roku, niestety, na inwestorów spadła potężna bomba, która przerwała dobrą passę giełdy. Donald Trump ogłosił kolejną falę taryf na chińskie towary. Rynki tąpnęły.
Na szczęście, miesiąc później indeksy pobiły już nowe szczyty, gdy inwestorzy zdali sobie sprawę, że taryfy nałożone na Chiny nie będą miały aż tak dużego przełożenia na realną gospodarkę, jak do tej pory sądzono.
Sytuacja pozostała spokojna przez okres wakacyjny, kiedy większość bankierów i maklerów zamieniła swoje biura dolnego Manhattanu na domki letniskowe w Hamptons i pozwoliła tak zwanej ulicy wywindować indeksy na nowe historyczne maksima.
Jakież było zdziwienie maklerów, gdy we wrześniu wrócili do pracy i zorientowali się, że:
a) Ich biurka same się nie posprzątały
b) Ich akcje urosły do poziomów o wiele wyższych niż przed wakacjami.
– Chcąc nie chcąc, zbliża się koniec roku, a więc trzeba wykorzystać okazję, aby zrealizować zyski – pomyśleli.
Trudno im się dziwić. W końcu od tego zależał będzie ich grudniowy bonus.
Nie zastanawiając się długo pierwsi maklerzy wcisnęli SELL. Chwilę później, kiedy poziom serotoniny zdążył już nieco opaść (przynajmniej do stanu umożliwiającego wykonanie prostej czynności manualnej), maklerzy wyciągnęli nogi kładąc je na stole i zatelefonowali do swoich kolegów z biura pod drugiej stronie Wall Street chwaląc się soczystym zyskiem, który właśnie zrealizowali oraz tym, jak duży czek otrzymają na koniec roku.
Maklerów z drugiej strony ulicy zalała fala gorąca, gdyż w tej właśnie sekundzie dotarło do nich, że to jest już być może ostatnia okazja, aby sprzedać na górce i zaksięgować zyski z całego roku. Oni także wcisnęli SELL, po czym zadzwonili do swoich kolegów z Connecticut.
Lawina poszła w ruch i w dzisiejszym porannym przeglądzie rynków na platformie Bloomberga pojawi się informacja, że w zeszłym tygodniu amerykańska giełda tąpnęła co prawda o 10% w obawie o spowolnienie w gospodarce, ale na szczęście już w czwartek inwestorzy zdali sobie sprawę, że spadki były przesadzone i wykorzystali tę okazję do pierwszych zakupów.