Po dłuższej przerwie wracam… z nowym projektem
Trochę wbrew temu, co zapowiadałem jeszcze w lipcu, mój przeciągający się pobyt na Zachodnim Wybrzeżu nie był jedynie wakacyjnym odpoczynkiem od spraw zostawionych w Polsce. Pomiędzy szukaniem natchnienia w Seattle i zdobywaniem inspiracji w Dolinie Krzemowej zdążyłem bowiem przy okazji powołać do życia projekt, na którym zależało mi już od dość dawna. A mianowicie – otworzyłem w USA pełnoprawny fundusz venture capital.
Geneza? Proszę bardzo. Trudno dzisiaj dyskutować z tym, że globalna gospodarka zwalnia. Przynajmniej ta jej część, która oparta jest na tradycyjnym przemyśle, takim jak motoryzacja czy budownictwo. To jest fakt. Koniec i kropka.
Zupełnie inaczej jednak wygląda sytuacja w branżach opartych na usługach cyfrowych czy rozwiązaniach technologicznych nie wymagających kosztownych fabryk, ale działających globalnie za pośrednictwem internetu. Tutaj ciągle widoczny jest wzrost, a spółki takie jak Uber, Slack czy Netflix faktycznie zmieniają nie tylko świat, ale też sposób w jaki nowe pokolenie się dzisiaj przemieszcza, komunikuje czy spędza wolny czas.
Problem w tym, że z punktu widzenia inwestora wszystkie te firmy są tak chętnie obrzucane pieniędzmi, że ich wyceny na giełdzie od dawna stały się absurdalnie wysokie. Mam wrażenie, że dzisiaj, aby wyprzedzić nieco bieg wydarzeń, za dobrymi okazjami należało by zacząć się rozglądać jeszcze na długo przed fazą IPO, a nie już po niej.
Rynek Pre-IPO jest jednak zdominowany przez wielomiliardowe molochy, takie jak Vision Fund i bez kapitału rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów w ogóle nie ma tu czego szukać.
Pomyślałem zatem, żeby zejść jeszcze niżej, do tak zwanej fazy seed. Po głębszym zbadaniu tematu, tutaj jednak też pojawiło rozczarowanie. Kapitału jest zdecydowanie więcej niż dobrych pomysłów na jego wykorzystanie. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Hmm… No właśnie!
A gdyby tak zajrzeć w miejsca, w których nie ma nadmiaru łatwo dostępnego kapitału i zainteresować się jeszcze wcześniejszymi fazami rozwoju biznesu, którymi do tej pory nikt się nie interesował? Pochylić się nad przedsięwzięciami prowadzonymi przez pasjonatów wyłącznie w ramach niekomercyjnego hobby? Przecież Facebook początkowo powstał w jeden wieczór w ciasnym pokoju akademika jako niewinna zabawka.
A co, jeśli młodzi ludzie z mało medialnych miejsc (pomyślcie o Nigerii, Ghanie czy Sri Lance) też mają świetne idee, ale brakuje im know-how oraz kapitału, które sprawiają, że zwykły pomysł z biegiem czasu staje się dochodowym biznesem?
To nie musi przecież od razu być przedsięwzięcie na miarę Facebooka. Wystarczy mały lokalny w zasięgu projekt, który w jakiś sposób wyróżnia się innowacyjnością i posiada ponadprzeciętny potencjał do dalszego rozwoju. Małe przedsięwzięcia mają tę zaletę, że do wzrostu wymagają małego kapitału, a w przypadku powodzenia, zwroty potrafią być przeogromne.
A co, gdyby takich projektów poszukać także w Polsce?
One nie wymuszają wysokich inwestycji. Często barierą w przekształceniu hobby w biznes jest brak kilku czy kilkunastu tysięcy złotych na stworzenie sklepu internetowego, na założenie firmy, na zatrudnienie pracownika do pomocy czy na zakup profesjonalnego sprzętu, który mógłby zwiększyć skalę chałupniczej działalności.
W tak wczesnej fazie, na etapie hobbystycznym, finansowanie ze strony banków poprzez zaciągnięcie kredytu czy uzyskanie leasingu jest nieosiągalne. Ubieganie się o finansowanie rządowe czy unijne wymaga tworzenia potężnej dokumentacji i w efekcie kończy się zatrudnieniem firmy zajmującej się tym zawodowo. Dla kilku czy kilkunastu tysięcy złotych potrzebnych na start okazuje się często, że gra nie jest warta świeczki. Na tym etapie najczęstszym „inwestorami” zostają więc rodzice, rodzina albo znajomi.
A co z osobami, które mają co prawda silną pasję i potencjalnie rewelacyjny pomysł kiełkujący z tyłu głowy, ale nie mają w najbliższym otoczeniu nikogo, kto pomógłby im z tym pomysłem wystartować?
A co, jeśli są osoby, które prowadzą już swoją działalność jako formę hobby, ale jeszcze na niej nie zarabiają, bo nie mają pomysłu jak ją skomercjalizować? Nie wiedzą od czego zacząć albo przerażają ich formalności i biurokracja albo nie znają się na księgowości, ani na sprzedaży, reklamie czy marketingu? Co z tymi, którzy nie chcą skupiać się na całej administracji, a zamiast tego po prostu w stu procentach wolą poświęcić się robieniu tego, co wychodzi im najlepiej?
Po nitce do kłębka wszystkie te moje „A co, jeśli…” doprowadziły w końcu do tego, że powołałem mikroskopijny fundusz inwestycyjny. Dog Eat Dog Venture Capital LLC powstał w Stanach Zjednoczonych z uwagi na dojrzałe ustawodawstwo regulujące kwestie działalności tego typu, ale spółka swoje środki będzie inwestowała poza USA.
Na tę chwilę fundusz zasilony został kwotą równego miliona złotych. Jego pierwszymi krokami będzie przejęcie i skonsolidowanie pod swoimi skrzydłami dwóch moich innych pozagiełdowych inwestycji, czyli studia designerskiego z Abudży w Nigerii i cementowni z pakistańskiego Gwadaru. Fundusz w pierwszym dniu swojej działalności skupił też 100% udziałów w londyńskiej spółce doradczej Hudson Hill Associates Ltd.
Póki co zamierzam wystartować bardzo powoli. Bez hype’u, bez marketingu i bez reklamy. Sto procent skupienia ukierunkowane zostanie na mikroprzedsięwzięcia w fazie „domowej” czy „garażowej”, które oferują swoje usługi przede wszystkim w wersji zdematerializowanej i nie potrzebują fabryk, magazynów ani linii produkcyjnych. Chciałbym, żeby fundusz stał się dla nich trampoliną i akceleratorem wzrostu oraz budowy efektu skali.
Jednak budowa skali w wersji makro nie jest możliwa bez przejścia przez fazę mikro. Dlatego sam zamierzam ruszyć z dość niskiego pułapu kapitałowego, żeby nabrać w tej nowej dla mnie dziedzinie nieco doświadczenia i przekonać się na własnych środkach czy z takiego modelu biznesowego po czasie możliwe jest wypracowanie jakichkolwiek zwrotów. W przypadku powodzenia otworzę fundusz dla zewnętrznych inwestorów i sam zacznę budować własny efekt skali.
PS. Od przyszłego tygodnia blog znowu wraca do życia, a razem z nim nowe artykuły, pomysły inwestycyjne i webinary. Co więcej, tuż po powrocie zacząłem intensywne prace nad… albo opowiem o tym pod koniec roku. W każdym razie 2020 r. będzie na blogu początkiem czegoś zupełnie nowego i szczerze mówiąc – już się nie mogę doczekać!