Efekt Hawthorne’a sto lat później. Jak go wykorzystać na giełdzie?
W latach dwudziestych ubiegłego wieku Elton Mayo – australijski psycholog z Harvard Business School – dokonał fascynującego odkrycia, które nie tylko na zawsze zmieniło sposób przeprowadzania badań zachowań ludzi, ale które może być także jednym z najlepszych sposobów na poprawę swoich własnych wyników i osiągnięć w praktycznie każdej dziedzinie życia, w tym na giełdzie.
Ośmioletnie badanie rozpoczęte przez Mayo w roku 1924 do dzisiaj jest jednym z najbardziej znanych eksperymentów przemysłowych w historii socjologii, ale rzadko kiedy wnioski z niego wykorzystywane są (świadomie) w procesie inwestycyjnym.
Setna rocznica eksperymentu i przełomowych odkryć, które z niego popłynęły, to dobra okazja, żeby wziąć ten temat na warsztat i sprawdzić, jak możemy go wykorzystać do podejmowania lepszych decyzji na giełdzie.
Najpierw jednak trochę kontekstu.
Proszę włączyć światło, panie Mayo
Wszystko zaczęło się niemal sto lat temu na obrzeżach Chicago w fabryce Hawthorne’a, która wytwarzała sprzęt telefoniczny oraz inne elementy telekomunikacyjne. Hawthorne Works działała jako odnoga produkcyjna legendarnego wtedy przedsiębiorstwa Bell Systems, należącego do AT&T.
Fabryka Hawthorne’a prosperowała dobrze, jednak coraz większym problemem przedsiębiorstwa stawała się dość niska efektywność pracy, zwłaszcza w dobie rosnących zamówień ze strony Departamentu Obrony USA.
Właściciele zatrudnili więc Eltona Mayo, aby pomógł im opracować skuteczny sposób na poprawę wydajności pracowników. Ta decyzja na zawsze zmieniła nie tylko los fabryki, ale też całą dziedzinę psychologii i socjologii.
Pierwszym pomysłem Mayo na poprawę produktywność była manipulacja oświetleniem. Badacz założył, że zwiększając poziom doświetlenia w fabryce być może pracownicy będą mogli pracować nieco szybciej i trochę dokładniej. To był strzał w dziesiątkę. Wydajność wzrosła niebotycznie. Naukowiec razem ze swoją ekipą zaczął więc sprawdzać kolejne pomysły.
Następnym krokiem było wprowadzenie dla pracowników regeneracyjnych przerw na posiłek, co w latach dwudziestych wcale nie było takie oczywiste. Efektywność załóg montażowych błyskawicznie wzrosła jeszcze bardziej.
Następnie Mayo wrócił do obniżenia poziomu oświetlenia, aby sprawdzić, który z tych dwóch czynników miał większy wpływ na wydajność pracy. Ku jego zaskoczeniu – po powrocie do pierwotnego natężenia oświetlenia – efektywność pracy wzrosła po raz kolejny.
Skonfundowany Mayo podzielił więc pracowników produkcyjnych na grupy kontrolne i w jednej z nich wycofał dodatkowo wprowadzone niedawno przerwy na posiłki. Co się okazało? Wydajność w tej grupie znowu uległa zwiększeniu.
W kolejnych fazach eksperymentu zmieniane były dodatkowo godziny pracy oraz inne czynniki, jak rozmieszczenie sprzętu w sali czy utrzymywanie większej czystości na stanowisku pracy. Zawsze z tym samym pozytywnym skutkiem dla poprawy efektywności.
Finalnie badacz przywrócił wszystkie pierwotne warunki pracy w fabryce i… efektywność po raz kolejny uległa zwiększeniu. Tymczasowo i nieznacznie, ale jednak.
Eksperyment trwał do lat trzydziestych, a wnioski, które Mayo z niego wyciągnął były takie, że… poziom oświetlenia w fabryce nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak inne rozwiązania testowane przez ekipę badawczą.
Efektywność pracy fabryki Hawthorne’a zwiększała jakakolwiek zmiana elementów otoczenia oraz sama obecność naukowców i świadomość tego, że pracownicy są obiektem badań mających na celu poprawę ich warunków pracy.
Po latach dalszych eksperymentów Mayo udowodnił, że ludzie zmieniają swoje zachowanie, kiedy wiedzą, że są obserwowani. Jeśli obserwacji towarzyszy w dodatku zmiana warunków otoczenia (dowolna zmiana), to efekt ten ulega multiplikacji.
To odkrycie z przed stu lat wywróciło do góry nogami przede wszystkim sposób przeprowadzania badań i eksperymentów z udziałem ludzi, ale to nie tu leży jego prawdziwa siła. Będąc świadomym istnienia efektu Hawthorne’a można go bowiem wykorzystać do realizacji własnych celów, w tym do podejmowania lepszych decyzji inwestycyjnych.
Jak wykorzystać efekt Hawthorne’a na giełdzie?
Mówiąc w skrócie – musimy wejść na świecznik i sami stworzyć sobie takie środowisko pracy, w którym wiemy, że jesteśmy obserwowani i ktoś patrzy nam na ręce przy podejmowaniu decyzji.
Nie chodzi tu o fizyczną obserwację; nie trzeba od razu kupować abonamentu do lokalnego biura co-workingowego; nie tu jest pies pogrzebany (chociaż u niektórych osób samo przebywanie wśród innych pracujących także podnosi motywację do pracy i jej efektywność).
W przypadku inwestowania na giełdzie lepiej sprawdzi się jakaś forma upublicznienia naszych decyzji, transakcji czy rozumowania towarzyszącego naszemu procesowi inwestycyjnemu.
To może być cokolwiek – od założenia konta na Twitterze/X i publikowania swoich transakcji razem z powodami ich zawarcia, horyzontem czy planem na wypadek katastrofy; ale równie dobrze sprawdzi się otworzenie bloga albo założenie własnego wątku na forum inwestycyjnym, czy udzielanie się na grupie inwestycyjnej na Facebooku.
Wszystko jedno, bo samo medium nie jest istotne, podobnie jak to, że początkowo pies z kulawą nogą nie zainteresuje się naszymi transakcjami, tezami i podejmowanymi decyzjami.
Nikt tego nie musi czytać, naprawdę. W tym działaniu nie chodzi o to, żeby gromadzić tysiące czytelników, ale o to, żeby mieć świadomość, że nasze decyzje i nasze działania są publicznie widoczne.
Już samo to powinno sprawić, że większą wagę przywiążemy do sformułowania swojego pomysłu inwestycyjnego w taki sposób, żeby nie wydawał się on absurdalny, przeczący sam sobie, czy w efekcie – żeby nie stać się pośmiewiskiem całego internetu.
Jakaś forma giełdowego ekshibicjonizmu, nawet dokonywanego pod pseudonimem, powinna sprawić, że nałożymy na siebie nieco większą autokrytykę i – zgodnie z efektem Hawthorne’a – być może zmodyfikujemy nieco swoje działanie tak, aby miało ono więcej sensu i aby nasze decyzje inwestycyjne były bardziej odpowiedzialne, przemyślane i poukładane.
Wiele osób (ja również) prowadzi własny dziennik inwestycyjny, w którym zapisuje swoje tezy inwestycyjne czy powody zawarcia transakcji albo powody wyjścia z danej pozycji. To świetny pomysł, bo po czasie możemy zweryfikować nasz tok myślenia i sprawdzić, gdzie mieliśmy rację, a gdzie popełnialiśmy błąd w rozumowaniu.
Po kilku kwartałach, nie mówiąc o latach, takie dzienniki są nieocenionym źródłem informacji odnośnie tego, co robimy dobrze, a co robimy źle. Gwarantuję, że w większości przypadków ujawni się określony wzorzec, z którego jest już prosta droga do maksymalizacji zachowań poprawnych i minimalizacji tych niepoprawnych.
Prowadzenie niepublicznego dziennika przyniesie jednak nieco słabszy skutek, niż robienie tego w sposób publiczny ze świadomością, że jesteśmy obserwowani, a nasze transakcje, argumenty, powody, czy tezy, bezceremonialnie wystawione są na krytykę innych.
To prawda, że samo zmuszenie się do sformułowania i zapisania czegoś na papierze albo w pliku tekstowym czy w Excelu wymusi już na nas użycie nieco bardziej klarownych argumentów potrzebnych do zwięzłego przedstawienia naszej tezy inwestycyjnej; ale to dopiero wystawienie tej tezy na światło dzienne będzie tym, co pomoże spojrzeć na nią z większego dystansu.
Czy to naprawdę działa?
Zauważyłem kiedyś, że gdy tylko na siłowni obok mnie zaczyna ćwiczyć jegomość solidnych gabarytów, to ja sam nagle dostaję dodatkowych mocy i dodatkowej motywacji do tego, żeby zrobić jeszcze o kilka powtórzeń więcej albo żeby jeszcze bardziej skrócić przerwy pomiędzy poszczególnymi seriami.
Wszystko po to, żeby w oczach tego, obcego mi przecież dryblasa, nie wyjść na niedzielnego leszcza, który nie odróżnia fazy koncentrycznej od ekscentrycznej. Gdy w dodatku zamiast dryblasa obok staje przedstawicielka płci przeciwnej, to już w ogóle poprzeczka zostaje podniesiona i macham teraz hantlami z takim zaangażowaniem, jakbym trenował co najmniej do głównej roli w kolejnej części Rambo.
Ćwicząc jednak w domu czy na pustej sali, ta motywacja gdzieś zanika. Nie będąc na świeczniku łatwiej przychodzi decyzja, żeby sobie odpuścić i szybciej dać za wygraną. Sam fakt, że ktoś mnie obserwuje, sprawia zatem, że mam nie tylko więcej motywacji, ale również więcej siły fizycznej. Ciekawe, prawda?
Gdyby się dobrze zastanowić, to łatwo można znaleźć więcej przykładów tego, że gdy jesteśmy obserwowani, to zachowujemy się inaczej.
Kiedy w firmie nasz przełożony zostaje w biurze po godzinach, to my także mamy wtedy tendencję do dłuższej pracy niż w dniach, kiedy szef wyjechał w delegację.
Kiedy idziemy na pierwszą randkę do restauracji, to jesteśmy bardziej skłonni do zamówienia zdrowszego jedzenia (i wypicia mniejszej ilości wina) niż jakbyśmy szli na kolację sami albo po prostu zamawiali jedzenie do domu.
Kiedy na przeciwległym pasie ruchu stoi policyjny radiowóz, to mamy mniejszą chęć na ruszanie z pod świateł z piskiem opon albo na przejechanie skrzyżowania na “późnym pomarańczowym”, niż kiedy nikogo nie ma w okolicy.
Różne badania pokazują, że pacjenci leżący w szpitalu skrupulatniej przestrzegają wytycznych odnośnie diety czy precyzyjnych czasów przyjmowania leków, niż gdy rekonwalescencję przechodzą w domu. Spacerowicze częściej segregują śmieci w miejscach publicznych, niż robią to we własnym mieszkaniu. Studenci bardziej skupiają się na wykładzie, kiedy siedzą w auli, niż jak słuchają go w domu w formie online. W czasie pandemii częściej nosiliśmy maseczki wiedząc, że jesteśmy obserwowani, niż jak nikogo nie było w okolicy; i tak dalej.
Mówiąc inaczej, kiedy wiemy, że jesteśmy obserwowani, to nie tylko zachowujemy się mądrzej i bardziej odpowiedzialnie, ale też podejmujemy rozsądniejsze decyzje. Dlaczego zatem z działaniami giełdowymi miałoby być inaczej?
Sięgając do mojego własnego doświadczenia, efekt Hawthorne’a świetnie widać na przykładzie tego, jak różne czasem decyzje podejmuję w funduszu, którym zarządzam, a tym, jakie transakcje zawieram na prywatnym rachunku.
Wiedzę i umiejętności mam przecież te same, strategie i podejście do rynków również, a mimo tego w prywatnym portfelu otwieram czasem takie pozycje, za które kolejnego dnia jest mi zwyczajnie wstyd i których nigdy nie otworzyłbym w portfelu należącym do funduszu. Dlaczego?
Prawdopodobnie chodzi o to, że mam świadomość tego, iż w funduszu cały czas ktoś patrzy mi na ręce i mogę kiedyś zostać zmuszony, żeby wytłumaczyć się z każdej zawieranej transakcji.
Co prawda przez kilkanaście lat nikt jeszcze nigdy mnie o to nie poprosił, ale sama świadomość tego, że do naszych inwestorów co kwartał trafiają szczegółowe raporty z wykazem wszystkich transakcji sprawia chyba, że biorę większą odpowiedzialność za te transakcje i nie pozwalam sobie na nic głupiego, żeby nie czuć potem zażenowania.
To nic, że najprawdopodobniej nikt tych kilkudziesięciostronicowych raportów nie czyta i nie przegląda transakcji linijka po linijce. Wystarczy mi sama świadomość, że istnieje taka możliwość i że są to transakcje w pewnym sensie udostępniane publicznie, za które muszę wziąć odpowiedzialność.
Efekt Hawthorne’a to nie wszystko
Sam eksperyment Eltona Mayo doczekał się nieco krytyki, jeśli chodzi o jego wartość naukową. Część szczegółowych danych z przed stu lat uległa bowiem zniszczeniu, więc trudno było je obiektywnie zweryfikować. Nie wszystkie obserwacje z fabryki Hawthorne’a dało się także potem zreplikować w innych miejscach.
Część psychologów zwracała uwagę również na to, jak dużą rolę mogły w eksperymencie odegrać inne aspekty psychologiczne, np. tzw. selection bias, czyli poczucie pracowników fabryki, że zostali wybrani jako specjalna grupa do eksperymentu, a przez to, że są w jakiś sposób wyjątkowi i – co za tym idzie – że muszą stanąć na wysokości zadania i wykazać się przed naukowcami swoimi umiejętnościami w pracy (stąd wyższa efektywność).
Inną krytyką fenomenu wzrostu produktywności odkrytego w fabryce Hawthorne’a była jego tymczasowość. Późniejsze badania i eksperymenty wykazały, że istnieje zjawisko zwane novelty effect, które sprawia, że po wprowadzeniu jakiejkolwiek zmiany do naszego otoczenia, efektywność faktycznie wzrasta o 30-50%, ale utrzymuje się ona przez około osiem tygodni, po czym zaczyna spadać.
Pocieszające jest jednak, że po tych dwóch miesiącach, kiedy przyzwyczaimy się już do zmiany i zaadaptujemy się do nowych warunków, to efektywność – mimo spadku od swojego nowego szczytu – pozostanie na wyższym poziomie niż przed wprowadzeniem zmiany.
Drugą dobrą wiadomością jest to, że po tym czasie wystarczy wprowadzić kolejną zmianę, aby ponownie uruchomić efekt nowości i znowu zwiększyć swoją produktywność na kolejne tygodnie.
Zmianą może być cokolwiek – od zastąpienia wysłużonego laptopa albo zakupu słuchawek z redukcją hałasu, przez rozpoczęcie pisania w nowym notatniku, zaprenumerowanie innego dziennika finansowego albo wykupienie subskrypcji na nowym portalu analitycznym, aż po fizyczne przeniesienie się ze swoją pracą do drugiego pokoju czy biura.
Sprawdzić powinny się też błahe z pozoru zmiany, jak aktualizacja swojego profilu w mediach społecznościowych na bardziej zawodowy, zrobienie sobie profesjonalnej sesji zdjęciowej do umieszczenia na blogu, czy wkładanie porządnej koszuli, spodni i butów innych niż kapcie nawet wtedy, kiedy siadamy do pracy przy komputerze z zacisza własnego domu. Wszystko to powinno mieć dodatkowy motywujący skutek zwiększający naszą efektywność.
Konkluzja? Zmieniajmy, modyfikujmy, eksperymentujmy, próbujmy nowych rzeczy; ale za każdym razem starajmy się myśleć, jak przy okazji wystawić się na światło dzienne i ściągnąć na siebie uwagę (a często też ocenę czy krytykę) ze strony innych.
Zgodnie z efektem Hawthorne’a, to powinno sprawić, że będziemy coraz lepsi w tym, co robimy; a decyzje, które podejmujemy, będą coraz bardziej racjonalne.