O tym mówi Wall Street
Gdzie są te wszystkie bankructwa?

Globalna pandemia i narzucony w jej efekcie lockdown miały zniszczyć wszystko, co stanie na ich drodze. Żadna firma o słabej płynności nie mogła czuć się bezpiecznie. Fala bankructw była kwestią miesięcy. Reset systemu wisiał w powietrzu.

No cóż, mija właśnie rok od wybuchu pandemii, a spółki – nawet te kiepskie – w większości mają się całkiem dobrze. Jak to jest możliwe? Otóż odpowiedź leży w obligacjach. Każda odpowiedź zresztą zazwyczaj leży właśnie w obligacjach.

Tylko w ciągu pierwszych pięciu tygodni 2021 roku śmieciowe spółki wyemitowały śmieciowe obligacje na kwotę 139 miliardów dolarów. Co dziesiąta emitowana obligacja na wstępie otrzymała rating CCC lub niższy, czyli najgorszą kategorię, jaka istnieje. Tego typu oceny zarezerwowane są dla spółek, które właściwie już w momencie emisji długu są de facto bankrutami.

Można by pomyśleć, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zainwestuje swoich pieniędzy w papiery z tak niskimi ratingami, prawda? No to trzeba by pomyśleć raz jeszcze.

Popyt jest tak wysoki, że średnio rentowności śmieciowych obligacji wynoszą w tym momencie… 3.97%. Mówiąc inaczej – inwestorzy nie mają nic przeciwko, żeby zaryzykować sto procent swojego kapitału, który na pewno nie będzie spłacony w przypadku bankructwa, żeby w zamian otrzymać niepewny zysk wynoszący ledwie cztery procent.

To wariactwo mówi nam kilka rzeczy (poza tym, że emitenci CDS-ów drapią się w głowę).

Przede wszystkim stopy procentowe są obecnie tak niskie, że kapitał szuka każdego możliwego sposobu, aby uzyskać wyższe odsetki niż gwarantują lokaty czy papiery rządowe. Obligacje korporacyjne dobrych spółek nie są już rozwiązaniem, ponieważ rentowności najlepszych firm na świecie często są niższe niż rentowności długu USA.

To znaczy mniej więcej tyle, że rynek uważa, iż większe jest prawdopodobieństwo bankructwa rządu Stanów Zjednoczonych niż upadek, na przykład takiego Microsoftu czy Apple’a.

Drugi wniosek mówi nam o tym, że popyt na wszelkiej maści instrumenty finansowe, nawet te o miernej jakości, przewyższa obecnie ich podaż, co oznacza, że na rynku cały czas istnieje cała fura niezagospodarowanej jeszcze gotówki.

Trzeci wniosek jest taki, że mając tak łatwy dostęp do ekstremalnie taniego kapitału większość spółek faktycznie przetrwa unosząc się na powierzchni. Nikt bowiem nie zaprzecza, że globalny lockdown jest przejściowy i że za jakiś czas życie wróci do normy.

Możliwość pozyskania środków na przeczekanie oznacza, że firmy nie muszą zwalniać pracowników czy sprzedawać swojego majątku, a to pozwoli im nie tylko doczołgać się do końca lockdownu w całkiem dobrej kondycji, ale też powstać z kolan o wiele szybciej niż wszyscy się tego spodziewali.

Skoro wnioski były trzy, to teraz czas na morał. Będą dwa. Pierwszy jest taki, że absolutnie nie ma sensu inwestować dzisiaj w obligacje korporacyjne, ponieważ ich ceny są ekstremalnie nadmuchane, a rentowności niskie. To było proste.

Drugi morał natomiast dla wielu będzie nieco trudniejszy w odbiorze. Mówi on bowiem o tym, że optymiści na giełdzie mają zdecydowanie łatwiej i przez większość czasu wychodzą na swoim optymizmie jednak o wiele lepiej niż pesymiści zwiastujący koniec świata przy każdej okazji, gdy tylko nad rynek nadciągną jakiekolwiek chmury.